Jacek GmochJacek Gmoch
KronikiInżynier futbolu
Inżynier futbolu
Autor: Krzysztof Jaśniok
Data dodania: 13.01.2024
FOT. EAST NEWSFOT. EAST NEWS

Jednych zachwyca, innych irytuje, ale wszyscy mają do niego dziwną słabość. A on, jak gdyby nigdy nic, świętuje właśnie 85. urodziny. Nestor, inżynier futbolu, gaduła. Kto nie kocha Jacka Gmocha?

To właśnie Gmoch stworzył słynny bank informacji, z którego z takim powodzeniem korzystał Kazimierz Górski, więc domyślamy się, że ta opowieść jest pewna na bank. Zwłaszcza że przytoczył ją osobiście w książce „Najlepszy trener na świecie”, wywiadzie-rzece przeprowadzonym przez Arkadiusza Bartosiaka i Łukasza Klinkego. Wiele mówi ona o jego nieustępliwym charakterze, odwadze, skłonności do podejmowania ryzyka, ale też o tym, że czasem w trudnych sytuacjach zdarzało mu się zupełnie tracić głowę.

Otóż Gmoch, człowiek z Pruszkowa, za młodu lubił spędzać wolny czas nad stawami w pobliskich Pęcicach. Na początku lat 60. często bywał tam ze swoją Stenią. Opalali się, kąpali i uczyli do egzaminów – bo „Szczena”, oprócz tego, że nieźle grał w piłkę, pilnie studiował na Polibudzie, by w przyszłości zostać inżynierem budowy dróg i mostów. Pewnego dnia, i to akurat w chwili, gdy Gmoch przebierał się krzakach, podjechał na rowerze jakiś koleżka i w dość niewyrafinowany sposób zaczął przystawiać się do jego żony. Widząc to, „Szczena” bez chwili namysłu podbiegł do niego, chwycił za fraki i dał mu z barana, aż z nosa polała się krew. Chłopak zatoczył się, potem zaczął mu wygrażać, wreszcie posadził pupę na siodełku i odjechał w siną dal. Wrócił dwie godziny później z kolegami.

mistrzostwa świata Argentyna 1978mistrzostwa świata Argentyna 1978
FOT. PAP

„Nie ma nic bez ryzyka, tylko widz, tylko widz go unika” – śpiewali Starsi Panowie. Jacek Gmoch wiedział, że życie to jest gra, w której potrzebny jest dobry refleks i pewna doza odwagi. Potrafił to wykorzystać nie tylko podczas potyczek przy pingpongowym stole.

Tym razem było już groźniej. Otoczyło go piętnastu młodzieńców, z których każdy wyglądał tak, jakby właśnie uciekł z poprawczaka. Zaczęli wyzywać, potem doszło do szarpaniny, w czasie której ten, co był tu pierwszy, a mówili na niego Czesio, przejechał Gmochowi żyletką pod prawym okiem. Krew za krew. Tego się nie spodziewał. Czując, że zaczyna się robić gorąco, wdrożył plan natychmiastowej ewakuacji. Wiedział, że jest szybki i go nie dogonią. Jakoś się wyrwał i wziął nogi za pas. A żona?

O niej przypomniał sobie dopiero, gdy dobiegł do szpitala na Wrzesinie i zadzwonił do brata po pomoc. Ten skrzyknął kolegów i piętnaście minut później byli już nad wodą. Tam zastali tylko Stenię i Czesia, który… stał jak wryty, słuchając, co wzburzona kobieta ma o nim do powiedzenia. Reszta szajki wciąż szukała „Szczeny” w pobliskim lesie. Wyłapali ich potem co do jednego i spuścili łomot, a ich herszta odstawili na komisariat. Okazało się, że był już notowany za włamania, kradzieże i pobicia.

Nieco ponad trzydzieści lat później Gmoch rozpoznał tego Czesia – już trochę łysego, z twarzą przerytą zmarszczkami i bliznami – na zdjęciach w jednej z gazet. W relacji z procesu mafii pruszkowskiej. W warszawskim półświatku facet był znany jako „Dziki”. Naprawdę nazywał się Czesław Borowski. Pomyślał, że z takimi typami lepiej nie zadzierać, a już na pewno nie można zostawić żony sam na sam. „Jak mogłem tak postąpić?” – wyrzucał sobie. Nie po raz pierwszy. Bo to pytanie w jego życiu wracało jak bumerang. Podobnie jak inne wypowiadane przez niego słowa. Kilka z nich zasługuje na przypomnienie.

Jacek GmochJacek Gmoch
FOT. EAST NEWS

Jacek Gmoch w starciu ze słynnym Sandro Mazzolą podczas meczu Polska – Włochy (0:0) w Warszawie, rozegranym w ramach eliminacji mistrzostw świata 1966. To był dopiero jego trzeci występ w reprezentacji.

Dopadłem kolesia w kiblu i lałem ze łba, bo mi nie podał piłki, chociaż mógł i powinien, ale nie chciał.

 

Piłkarzem był raczej czupurnym. Jako boiskowy twardziel dał się poznać już jako zawodnik Znicza, w którym zaczął karierę jako napastnik. Gdy miał 19 lat, trafił do Legii i tam dość szybko wywalczył sobie mocną pozycję, ale… na obronie. Rywale się go bali, bo dobrze pracował łokciami i nigdy nie odstawiał nogi, więc w starciach z nim nieraz trzeszczały kości. Szybko trafił do reprezentacji. Zadebiutował w niej już w 1962 roku w towarzyskim spotkaniu z Marokiem (1:1), a trzy lata później był pewnym punktem drużyny w eliminacjach mistrzostw świata. Zagrał we wszystkich meczach: z Włochami, Finlandią i Szkocją. W wyjazdowym starciu z ostatnim z tych przeciwników (Polacy niespodziewanie wygrali 2:1) w swoim stylu „zaopiekował się” słynnym Denisem Lawem.

Nie było z nim łatwo. Kiedy nie mógł się wyswobodzić, uderzył mnie głową w wargę, aż polała się krew. Ale w drugiej połowie, kiedy był odwrócony i przyjmował piłkę, trafiłem go w staw skokowy i już nie mógł grać na 100 procent. Nie faulowałem go umyślnie. To nie był rewanż za tamtą sytuację.

Jacek Gmoch w rozmowie z Maciejem Kaliszukiem; „Przegląd Sportowy”, 8 października 2015 r.
GŁOWĄ W WARGĘ

Selekcjonerzy Antoni Brzeżańczyk i Ryszard Koncewicz stawiali na niego również w eliminacjach igrzysk w Meksyku i mistrzostw Europy 1968. Wówczas dał się poznać nie tylko jako skuteczny defensor, ale też człowiek, który potrafi włączyć się w akcję i zakończyć ją mocnym, celnym strzałem. Jak w meczu z Francuzami na Parc des Princes (1:2). A warto dodać, że uczynił to obolałą i spuchniętą stopą – po kontuzji kostki, której doznał na początku spotkania w starciu z Paulem Courtinem.

Strzał J. Gmocha, G. Carnus łapie piłkę

Drużyna musi mieć dobry spiryt.

 

Dobry spiryt mógł mu się przydać po tym, co przydarzyło się 17 sierpnia 1968 roku. Miał wtedy niespełna 30 lat, a na koncie już dwukrotny triumf w Pucharze Polski i 29. występów w reprezentacji, więc jako jeden z piłkarzy wyróżniających się na ligowych boiskach został zaproszony na pokazowy mecz Kadry PZPN z drużyną wybraną przez czytelników „Expressu Wieczornego”. To miała być zabawa: 30 tysięcy widzów na trybunach stadionu Legii, uśmiechy, żarciki, poklepywanie się po plecach. Niestety, zaraz po pierwszym gwizdku jego kolega z drużyny bramkarz Marian Szeja tak niefortunnie interweniował wślizgiem, że złamał mu nogę.

Do dziś pamiętam ten dźwięk, ten trzask! Nigdy nie miałem o to pretensji do świętej pamięci Szei, niech mu ziemia lekką będzie, wiedziałem, że to był czysty przypadek. Zrobiłem lekki półwślizg lewą nogą, żeby powstrzymać pędzącego z piłką Joachima Marxa. Nie cała noga była na murawie, wspierała się na pięcie, Marian wjechał we mnie i złamał mi ją w kilku miejscach. (…) Wiedza medyczna była wtedy jeszcze na niskim poziomie. A też, jak powiedział mi doktor Garlicki, popełniono błąd lekarski, pakując złamaną nogę w gips, zamiast na wyciąg. Krew spłynęła od nóg i nie miała jak wrócić, bo 16 odłamków pogruchotanych kości przecięło tętnice. Noga pod tym gipsem napuchła jak bania. O mało nie skończyło się amputacją!

Jacek Gmoch w rozmowie z Michałem Polem; „Przegląd Sportowy”, 10 stycznia 2019 r.
SZESNAŚCIE ODŁAMKÓW KOŚCI

Zdrowie uratował mu słynny naczyniowiec, profesor Dryński, ale Gmoch po tym wypadku nie wrócił już na boisko. To był ból, którego nie dało się zapić – zwłaszcza że „Szczena” jest abstynentem. Trzeba go było uśmierzyć, znajdując sobie inny nałóg. I tak pechowy piłkarz niemal z dnia na dzień został trenerem.

Marian SzejaMarian Szeja
FOT. EAST NEWS

Na sportowych imprezach organizowanych przez redakcję „Expressu Wieczornego” ubaw zwykle był po pachy. Niestety, właśnie podczas takiego radosnego święta Jacek Gmoch doznał kontuzji, z której powodu musiał zakończyć piłkarską karierę.

Drużyna, która posiada piłkę, ma większą szansę na strzelenie bramki.

 

Tak brzmi jedna z najbardziej znanych sentencji jego autorstwa. Przypomina trochę opowieść o człowieku, który prosi Boga, by dał mu wreszcie wygrać na loterii, a w odpowiedzi słyszy, że chętnie, ale to się nie uda, dopóki nie kupi losu. Gmoch wiedział, że szczęście trzeba łapać za nogi i gdy tylko Edmund Zientara zaproponował mu rolę swojego asystenta w Legii, ostro wziął się do pracy.

Postawił na to, na czym znał się najlepiej: na wiedzę naukowo-techniczną. Jako dyplomowany inżynier wiedział, że futbolem – jak każdą dziedziną życia – rządzą prawa fizyki i zamiast z nimi walczyć, lepiej dobrze je poznać. Że matematyka dobrze się sprawdza nie tylko na salach wykładowych. A przede wszystkim, że za sukcesem w każdej rywalizacji – czy to militarnej, czy biznesowej, czy sportowej – stoi dobre rozpoznanie przeciwnika.

I tak powstał jego słynny potem bank informacji. Najpierw dla potrzeb klubu z Łazienkowskiej, który wiosną 1971 roku walczył z Atlético Madryt o półfinał Pucharu Europy, a potem dla drużyny narodowej, bijącej się o awans na Euro i igrzyska w Monachium. Gmoch wpadł na pomysł, wówczas rewolucyjny, by grę każdego rywala rozpracowywać za pomocą magnetowidu. Dziś wydaje się to oczywiste, ale wtedy transmisje ze spotkań piłkarskich były sporadyczne. Aby mieć materiał do analizy, trzeba było wysłać człowieka z kamerą, a ten zgodnie w wytycznymi trenera nagrywał to, czego nie było widać z trybun: sposób, w jaki dany zawodnik ustawia się do starcia jeden na jednego, niezauważalne dla arbitra faule, a nawet grymasy twarzy, z jakich mogło wynikać, kto zmaga się właśnie z drobną kontuzją.

To wszystko prześwietlał potem sztab ludzi, którzy zbierali też mnóstwo innych informacji o mocnych i słabych stronach konkretnych piłkarzy i całej drużyny. Okazało się, że taka wiedza może być bardzo przydatna. Z Monachium biało-czerwoni futboliści wrócili z pierwszym w historii medalem igrzysk – i to od razu złotym. A potem…

Jacek GmochJacek Gmoch
FOT. EAST NEWS

Jacek Gmoch, czyli szef banku informacji. Kibice żartowali, nie bez racji, że w Polsce Ludowej to był jedyny bank, który złotówki potrafił zamienić w złoto. Olimpijskie złoto.

Anglicy mogli wąchać jego pot, jak to się między nami mówi. Bo biegli za jego plecami.

 

Kto wie, jak by się zakończyły pamiętne dla nas eliminacje mistrzostw świata w RFN, gdyby nie spryciarz Gmoch. Po porażce na inaugurację na wyjeździe z Walią (0:2), w drugim meczu mieliśmy zmierzyć się w Chorzowie z Anglikami. Analizując towarzyskie spotkanie Synów Albionu z Czechosłowacją asystent Kazimierza Górskiego zauważył, że słynny Bobby Moore przyjmując piłkę czasem przekłada ją z nogi na nogę, przez chwilę tracąc nad nią kontrolę. Tę słabość obrońcy nasz sztab postanowił wykorzystać, a na błąd rywala miał czyhać Włodzimierz Lubański. Trener Tysiąclecia tak to wspominał.

„Czy może się udać?” – przedstawiłem swoje racje Włodkowi. „Dziesięć razy może nie wyjść, albo nawet i dwadzieścia, ale wystarczy, że raz się uda i to właśnie w meczu o taką stawkę. (…) Dlatego nie zrażaj się niepowodzeniami i trzymaj się konsekwentnie naszego ustalenia. Czujnie obserwuj Moore’a i jego kolegów z obrony, ale przede wszystkim Moore’a”.

Kazimierz Górski „Z ławki trenera”, Wydawnictwo Sport i Turystyka, Warszawa 1981
BĄDŹ CZUJNY I WIERZ W SIEBIE

Udało się dwie minuty po przerwie. Anglik dał się ograć jak dziecko, a potem już tylko widział plecy Polaka, za którym bezradnie biegł przez dłuższą chwilę. To ten gol – zdaniem wielu – a nie „zwycięski remis” na Wembley utorował nam drogę na mundial 1974.

2:0 Gol W. Lubańskiego po błędzie B. Moore'a

Polszczyzna jest, niestety, na tyle uboga, że nie zawiera tego wszystkiego, co dzieje się w futbolu.

 

A działo się, oj, się działo! Podczas eliminacji mistrzostw świata w RFN zrodził się legendarny konflikt Gmocha z Andrzejem Strejlauem, którego echa pobrzmiewają do dziś. „Szczęka” podobno tak nie mógł znieść tego, że trener Górski większą sympatią darzy drugiego ze swoich asystentów, że podczas rozgrzewki przed meczem na Wembley ogłosił piłkarzom, że odchodzi ze sztabu. „Lepszego środka demobilizacyjnego nie wymyśliliby nawet nasi rywale” – wspominali po latach. Na szczęście drużyna nie dała się wybić z pantałyku. A trener, który chyba nie wierzył w awans, szybko zmienił zdanie i pozostał na stanowisku.

Wiedząc o trudnych relacjach i ambicjach obu szkoleniowców, zawodnicy uwielbiali robić im numery. Gdy przed wyjazdem na mundial składali autografy na plakatach, podpuszczali Strejlaua, by podpisywał się w lewym górnym rogu. Gmoch zawsze i za wszelką cenę chciał złożyć swoją parafkę wyżej. I udawało mu się to – nawet za cenę tego, że minimalizował autograf do wręcz karykaturalnych rozmiarów. Z najsłynniejszym zdjęciem zrobionym Orłom Górskiego przed wyjazdem do RFN wiąże się jeszcze taka historia, że są na nim wszyscy oprócz… „Szczeny”. Nie ma go na fotografii, bo właśnie wtedy wyjechał ze zgrupowania, aby oglądać rywali. Gdy wrócił, zrobił awanturę, twierdząc, że to nie mogło zdarzyć się przypadkiem – ktoś chciał wymazać go z kart polskiej piłki!

Polszczyzna jest zbyt uboga, aby to wszystko opisać. A jednak niesnaski między asystentami nie wpłynęły na sportowy wynik. Trzeźwe spojrzenie Strejlaua w połączeniu z analitycznym umysłem Gmocha, a także trenerski zmysł Kazimierza Górskiego, który całość spinał, dały fenomenalny rezultat. Biało-czerwoni wrócili z RFN jako trzecia drużyna świata. Na pamiątkowych zdjęciach ze świętowania tego sukcesu nikogo już nie zabrakło.

Zdjęcie z Piłki Nożnej - kadra reprezentacji Polski z MŚ 1974 Zdjęcie z Piłki Nożnej - kadra reprezentacji Polski z MŚ 1974
FOT. TYGODNIK "PIŁKA NOŻNA" 1974

To właśnie na tym zdjęciu, wykonanym na zgrupowaniu przed wyjazdem do RFN, trudno doszukać się charakterystycznej sylwetki Jacka Gmocha. Plakat miał takie wzięcie, że trzeba było robić dodruki.

Mają bessę, tzn. hossę, tzn. bessę, tzn. źle im idzie.

 

Po mistrzostwach spełnił jednak swoją obietnicę. Dostał ofertę od Edwarda Piszka, amerykańskiego biznesmena polskiego pochodzenia, i wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Tam spędził półtora roku, ucząc się języka, pracując jako inżynier, a w wolnych chwilach prowadząc polonijną drużynę Philadelphia Falcons. W tym czasie ekipa Górskiego dzielnie walczyła w eliminacjach Euro 1976. Niestety, mimo efektownej wygranej w Chorzowie nad wicemistrzami świata Holendrami (4:1) i zaciętej rywalizacji z Włochami (dwa bezbramkowe remisy) Polacy nie zdołali wywalczyć awansu. Potem były igrzyska w Montrealu i medal, srebrny, który przyjęto w kraju z rozczarowaniem, bo biało-czerwonych uważano za stuprocentowego faworyta do zwycięstwa w turnieju. Trener Tysiąclecia niespodziewanie podał się do dymisji.

Tymczasem już jesienią miały się zacząć kwalifikacje do mundialu w Argentynie. Drużyna narodowa była w wyraźnym kryzysie, a rywali w grupie mieliśmy mocnych: Portugalię i Danię. Rozpoczęły się pospieszne poszukiwania kogoś, kto zastąpiłby selekcjonera legendę, ale chętnych do podjęcia się tej straceńczej misji brakowało. Wreszcie ktoś wpadł na pomysł, by wysłać telegram do Stanów. A konkretnie do Filadelfii, gdzie rezydował Gmoch.

Nie odmówił. Zajął się drużyną narodową. Działaniom jego towarzyszył rozmach i optymizm, co bardzo podobało się nie tylko kibicom. Prasa, chwilami skłonna do przesady, gdy chodzi o futbol, okrzyknęła go mężem opatrznościowym. Może i dobrze się stało, że nowy selekcjoner przez rok nie oglądał polskiej piłki. Aby poznać kandydatów do nowej reprezentacji, musiał zrobić generalny przegląd stanu posiadania, a że czasu do pierwszego meczu, z Portugalią, było niewiele, więc musiał się spieszyć.

Stefan Grzegorczyk „Mundial po polsku”; Wydawnictwo Sport i Turystyka, Warszawa 1978
MĄŻ OPATRZNOŚCIOWY

Gmoch wpadł na dość szalony pomysł. Zaraz po nominacji obwieścił, że zawodników do gry w drużynie narodowej wybierze po serii cotygodniowych konsultacji. Sprawdził w ten sposób prawie 60 piłkarzy. Nie wszystkim się to spodobało. Jan Tomaszewski i Antoni Szymanowski uznali, że mają za silną markę, by bawić się w takie testowanie, i wykręcili się od przyjazdu do Chorzowa – na jakiś czas wypadli więc z obiegu. Ci, którzy przyjęli powołanie, byli zaskoczeni przebiegiem zgrupowania: czekały ich nie tylko treningi i gry kontrolne, ale też szczegółowe badania lekarskie, testy psychologiczne i indywidualne rozmowy z selekcjonerem. Powiało nowością.

Jacek Gmoch podczas treningu.Jacek Gmoch podczas treningu.
FOT. PAP

Poznajmy się. Jacek Gmoch tuż po objęciu stanowiska selekcjonera uznał, że 60 wyróżniających się polskich piłkarzy zaprosi najpierw na konsultacje do Chorzowa. Na zdjęciu nowy szkoleniowiec biało-czerwonych udziela wskazówek Włodzimierzowi Mazurowi, po lewej Grzegorz Lato.

Trener w takiej sytuacji musi dać krok do tyłu i musi, jak to się mówi w naszym zawodzie, trawić żelazne łyżki w żołądku.

 

Eliminacje mistrzostw świata 1978 zaczęły się od rewolucji. W wyjściowym składzie na boisko w Lizbonie wyszło tylko pięciu medalistów poprzedniego mundialu. Nowymi twarzami w drużynie byli bramkarz Zygmunt Kukla, obrońcy Krzysztof Rześny i Wojciech Rudy, pomocnicy Henryk Maculewicz i Bohdan Masztaler oraz napastnik Stanisław Terlecki. To nie wszystko! Gmoch, ku zdumieniu wszystkich, przestawił Henryka Kasperczaka z drugiej linii do defensywy! Niektórzy pukali się w głowę, ale koncepcja się sprawdziła – Polacy wygrali 2:0.

Walka o awans zakończyła się pełnym sukcesem: biało-czerwoni nie przegrali ani jednego meczu i tylko raz zremisowali: na zakończenie kwalifikacji u siebie z Portugalią (1:1). „Szczena” był chwalony pod niebiosa, zwłaszcza że umiejętnie wprowadził do drużyny kilka „młodych wilków”. Zbigniew Boniek i Adam Nawałka zrobili w tych eliminacjach furorę, wielki talent objawili też Marek Dziuba, Włodzimierz Mazur i Janusz Sybis. Gmoch poszedł na całość. Jako inżynier zrobił prosty rachunek: jeśli do kilku facetów, którzy cztery lata wcześniej o mały włos, a zdobyliby mistrzostwo świata, dodać wracającego po kontuzji Włodzimierza Lubańskiego i grupę wyjątkowo uzdolnionej młodzieży, rezultat może być tylko jeden. „Jedziemy po puchar!” – obwieścił.

Dziennikarze przepytują trenera Gmocha, treningi obu drużyn, przejazd na stadion i stanowiska komentatorskie podczas meczu Polska-RFN, Argentyna maj/czerwiec 1978

Przestrzelił. W fazie grupowej wszystko wyglądało jeszcze całkiem dobrze: najpierw był bezbramkowy remis w meczu otwarcia z obrońcami tytułu, a potem dwa zwycięstwa z niżej notowanymi ekipami z Afryki i Ameryki Północnej. Problemy zaczęły się w drugiej rundzie, gdzie na Polaków czekały trzy drużyny z Ameryki Południowej, w tym gospodarze tamtego mundialu.

W 1978 roku mieliśmy bardzo mocną drużynę, ale niestety Jacek Gmoch zwariował. Zwariował! Są pewne kanony w piłce, na przykład taki, że nie zmienia się składu, który się scementował, zaczął wygrywać. Po ciężkim meczu z Niemcami wygrywamy 1:0 z Tunezją i 3:1 z Meksykiem. I nagle przed meczem z Argentyną selekcjoner wymyślił sobie, że rywale będą grali dołem; i rozwalił cały skład. Jurka Gorgonia wysłał na trybuny, Heńka Kasperczaka wycofał do obrony obok Władka Żmudy. Takich rzeczy robić nie wolno! I Gorgoń zamiast grać, siedział na trybunach i popijał sobie piwko. Pierwsza wrzutka, Kempes strzela głową, a Jurek Gorgoń bierze łyk piwa i mówi „No, chłopaki, ale mieli dołem grać!”.

Grzegorz Lato w rozmowie z Romanem Kołtoniem dla Polsatu Sport; 14 listopada 2017 r.
TEN FACET ZWARIOWAŁ!

Z Argentyną biało-czerwoni przegrali 0:2, z Brazylią 1:3. Pokonali tylko Peru 1:0. Odpadli z rozgrywek, kończąc turniej na miejscach 5.-6. Nie tak to miało wyglądać. Gmoch znalazł się w ogniu krytyki za nietrafione decyzje personalne, niepotrzebne eksperymenty taktyczne i brak konsekwencji w działaniu. W oczach kibiców, którzy widzieli w nim zbawcę polskiego futbolu, z Midasa nagle zmienił się w Tanatosa. Nie lubił przyznawać się do błędów, ale pewnie wyrzucał sobie w duchu: „Jak mogłem tak postąpić?”.

mistrzostwa świata Argentyna 1978mistrzostwa świata Argentyna 1978
FOT. PAP

Trener i jego asy. Od lewej: Kazimierz Deyna, Grzegorz Lato, Jerzy Gorgoń, Włodzimierz Lubański i Andrzej Szarmach. Aż trudno uwierzyć, że mając taką paczkę, Jackowi Gmochowi nie udało się zdobyć medalu w Argentynie.

Wysłali go do naszych północnych sąsiadów, żeby się trochę schłodził.

 

Nie od razu dał się wysadzić z fotela selekcjonera. Po powrocie z mundialu obiecywał, że wszystko naprawi i poustawia tak, że będzie śmigało jak nówka sztuka. Działacze z centrali nie podzielili jednak tego przekonania. Pozwolili mu jeszcze poprowadzić reprezentację w towarzyskim spotkaniu z Finlandią (1:0) i meczu eliminacji Euro z Islandią (2:0), ale już szukali następcy. Został nim Ryszard Kulesza.

Gmoch posiedział jeszcze parę miesięcy w Polsce, a potem – aby schłodzić rozgrzaną głowę – wyjechał do Norwegii, gdzie został trenerem Skeid Oslo. Klimaty podbiegunowe jednak mu nie odpowiadały, więc szybko przeniósł się na drugą stronę Europy. W Grecji znalazł się dzięki Kazimierzowi Górskiemu, który pracował tam od trzech lat. To był strzał w dziesiątkę. „Szczena” zaczął robotę od uratowania przed spadkiem Gianniny, a potem osiągał sukces za sukcesem: z Panathinaikosem Ateny zdobył mistrzostwo i Puchar Grecji, a także dotarł do półfinału Pucharu Europy. Sensacyjnie wygrał ligę z lokalnym klubem Larisa. Z AEK Ateny i Olympiakosem Pireus kończył rozgrywki na drugim miejscu. Rodacy Zorby go uwielbiali. I nie dziwili się jego różnym ekstrawagancjom. Nawet takim, gdy jeszcze jako czynny trener (chwilowo urlopowany) chwycił za mikrofon, by przepytać przed kamerą największą wówczas gwiazdę Koniczynek.

Wywiad z K. Warzychą - rozmawia... J. Gmoch

Na początku lat 90. wylądował na Wyspie Afrodyty. Z APOEL-em Nikozja wywalczył mistrzostwo i Puchar Cypru. Potem wrócił do Grecji i tam z większym lub mniejszym powodzeniem prowadził kluby z ekstraklasy i drugiej ligi aż do 2003 roku. Siedem lat później miał jeszcze epizod jako tymczasowy szkoleniowiec Panathinaikosu, ale wówczas udzielał się już głównie jako telewizyjny ekspert. Można było zobaczyć go w akcji na przykład podczas pucharowego starcia Koniczynek z krakowską Wisłą (4:1 po dogrywce) w kwalifikacjach Ligi Mistrzów 2005/2006.

„Oto właśnie Jacek Gmoch na państwa ekranie” – były trener Panathinaikosu tym razem w roli komentatora

Będziemy atakować Jeleniem.

 

Rogata dusza, talent krasomówczy i niebanalny sposób widzenia świata przez Gmocha świetnie sprawdzały się w telewizyjnych studiach. A on chętnie przyjmował zaproszenia do medialnych występów, poprzedzając to na ogół tylko jednym pytaniem: „A Andrzeja, mam nadzieję, nie będzie?”. Do legendy przeszły jego analizy taktyczne, których dokonywał za pomocą markera, kółek, strzałek i krzyżyków. „Pan Jacek tak wszystko potrafi narysować, jak nikt inny nie umie zagrać” – żartowali widzowie. Ale uwielbiali go za te malowanki.

Dziś wywiadów udziela już coraz rzadziej, zwykle z jakichś ważnych okazji. Tak było gdy w dniu swoich 74. urodzin dał się namówić na dłuższą rozmowę portalowi Łączy Nas Piłka. Opowiedział wówczas m.in. o tym, co on, człowiek starej daty, inżynier, analityk, sądzi o nowych technologiach masowej komunikacji. „Na portalach społecznościowych raczej się nie udzielam, bo uważam, że sprzedawanie tych informacji może się czkawką kiedyś odbić. Bo sprzedajemy swoje ja, sprzedajemy przyzwyczajenia, kontakty, różne opinie, które mogą być wykorzystywane przez innych w złej wierze” – taką opinię wygłosił na długo przed tym, zanim korzystanie z tych platform odbiło się na zdrowiu nas wszystkich. Zresztą, sami posłuchajcie…

Rozmowa z Jackiem Gmochem 11.01.2013 r.

„Jestem człowiekiem piłki, którą kocham, dla której żyłem i żyję i tego wam wszystkim życzę. Życzę wam radości z tego, co robicie. Bo to jest najważniejsze, żeby człowiek robił to, co lubi, i żeby to, co lubi, również innym przynosiło satysfakcję” – mówi w tym wywiadzie Jacek Gmoch. Tego samego życzymy Panu, Panie trenerze. I żeby Pan nigdy nie stracił rezonu, a jak trzeba, to czasem dał z barana, jak temu gangsterowi Czesiowi. No, może nie z barana… W końcu mieliśmy atakować Jeleniem!