Są wysokie, zwykle za wysokie, jednak zawsze chętnie wdrapuje się po ich schodach – wieże! Ostatkiem siły pokonuję najwyższe stopnie, aby po chwilach zwątpienia i myślach, czy nie obrać drogi powrotnej, zobaczyć ten widok! Widok, który wynagradza trud wejścia. Widok, który utwierdza mnie w przekonaniu, że jestem w pięknym mieście, które akurat w ten świąteczny dzień jest wyludnione. Aby móc zacząć mozolnie wdrapywać się na stopnie prowadzące ku górze, powoli wędruję po opustoszałych korytarzach urzędu miasta, choć za drzwiami pokoi na pewno panuje rozgardiasz, zostawionych spraw na „po świętach”, stosy papierów i setki urzędowych pieczęci, to w całym budynku panuje grobowa cisza, tak przerażająca, że ma się ochotę biec, aby jak najszybciej przebyć ten bezduszny i kompletnie bez wyrazu odcinek drogi, przybliżający nas do celu. Wreszcie ona, podświetlana tablica, daje mi poczucie dobrze obranego kierunku. Kierunku bliżej nieba. Kierunku do zobaczenia wszystkiego z innej perspektywy i wcale nie mam tu na myśli jakiś głębokich przemyśleń, bo głęboki to był jedynie oddech podczas wchodzenia coraz wyżej po schodach. Po wyrównaniu oddechu zaczęłam podziwiać piękno miasta, miasta w którym dominuje kolor szarości, gdzieniegdzie złamanej jakimś żywszym kolorem, miasta, którego zabytkowa zabudowa sięga zdecydowanie dalej niż nasze bystre oko jest w stanie zobaczyć, miasta nad którym góruje najwyższe wzniesienie Roztocza, miasta, które jest coraz bardziej popularne i dostępne. Lwów! Lubię to miasto i zdecydowanie polecam zobaczenie go z góry po pokonaniu ponad 400 schodów. No chyba, że okażecie się sprytniejsi niż ja i uda Wam się skorzystać z windy w Ratuszu. Wtedy do pokonania zostanie Wam tylko 306 schodów w samej wieży. Czytelniku, bądź sprytny i skorzystaj z tej opcji, może wtedy uda Ci się mniej zmęczyć niż autorce i podglądaczce świata „z góry”.