Quantcast
Channel: Kobieta mówi
Viewing all 324 articles
Browse latest View live

Rzęsy lolitki od Misslyn

$
0
0
Od dłuższego już czasu moje rzęsy stały się bardziej wymagające. Każdy jeden tusz, którzy kupiłam, czy otrzymałam do testowania nie spełniał moich potrzeb. Większość była w porządku, ale zawsze znalazł się jakiś mankament. A to za mało widoczny efekt, a to za mocno skleja rzęsy, a to się osypuje... Zawsze coś. Podczas jednej z wizyt w Hebe zerknęłam na stoisko Misslyn. O marce jedynie słyszałam, ale nigdy niczego nie testowałam.

Przejrzałam dostępne tusze i okazało się, że część z nich jest w promocji. Powiedziałam sobie: Raz kozie śmierć, no risk no fun, bierzemy. Przy kasie jednak okazało się, że tusz, który wybrałam niestety w promocji nie jest. Pokręciłam nosem, ale doszłam do wniosku, że scen robić nie wypada i ostatecznie zapłaciłam te trzydzieści kilka złotych za Lolita Lashes. Dziś opowiem Wam czy było warto.


Maskara przychodzi do nas w klasycznym, różowiutkim, plastikowym opakowaniu. Nic nadzwyczajnego, ale wygląda uroczo, głównie ze względu na kolor. Plusem jest również fakt, że produkt był zawinięty w folię, więc kupując maskarę miałam pewność, że nikt przede mną jej nie otwierał lub (o zgrozo!) nie testował na swoich rzęsach czy innej części ciała...

Tusz kupiłam głównie ze względu na szczoteczkę. Ma dość gęste włosie i podobno jest identyczna jak w produkcie znanej i lubianej marki Artdeco - Angel Eyes. Nigdy nie testowałam kosmetyku tej firmy, ale z tego, co widzę w Internecie, szczoteczki rzeczywiście są identyczne.


Aplikator ma syntetyczne włosie. Takie preferuję najbardziej ponieważ mam dość gęste rzęsy, więc rozczesanie ich bez nadmiernego sklejania to dość spory wyczyn. Szczoteczki z silikonowymi włoskami nie zawsze sobie radzą. Dzięki temu, że na czubku jest dość wąska, dociera do każdej rzęski i pokrywa je barwnikiem.

Generalnie tusz na moich rzęsach sprawdza się bardzo dobrze. Trzyma się przez cały dzień, nie kruszy się i nie skleja. Ponadto, aby osiągnąć zadowalający efekt dzienny, wystarczy tylko jedna warstwa. Jak dla mnie rewelacja.


Odnoszę wrażenie, że moje rzęsy ostatnio przechodzą jakiś proces odnowy ;). Widzę dość dużo małych rzęsek, a te długie wypadają. No cóż... Taka kolej rzeczy. Powyżej widzicie jak tusz prezentuje się na rzęsach. To jedna warstwa. Efekt bardzo mi się podoba. Rzęsy są pogrubione i podkręcone. Naprawdę dobrze się prezentują.


Aktualnie Lolita Lashes od Misslyn to mój maskarowy ulubieniec. Gdy wykończę tę sztukę, to zapewne kupię kolejną.

A Wy jakich tuszy używacie? Macie jakieś doświadczenie z marką Misslyn? Może polecicie jeszcze jakiś produkt tej firmy?

Klasyk i unikat w jednym - Szeherezada od Semilac

$
0
0
Obiecywałam sobie już chyba ze sto razy, że hybrydy to tylko sporadycznie, że zwykłe lakiery też pójdą w ruch, blablabla... I jak się skończyło? Że po raz trzeci na moich paznokciach wylądował lakierożel marki Semilac. Lakiery kuszą cudownymi kolorami, a ja dzisiaj pochwalę się Wam moim najnowszym nabytkiem, czyli nr 123 SZEHEREZADA.


Zauważyłam, że co lakier marki Semilac, to inna konsystencja. Aktualnie to trzecia hybryda tej firmy, którą testuję i po raz kolejny mam inne odczucia. Szeherezada ma bardzo dobrą pigmentację i jest dość gęsta. Jeśli ktoś się uprze to wystarczy jedna warstwa. Mimo to łatwo zalać nią skórki, których doczyszczenie cleanerem wcale nie jest takie proste i oczywiste, dlatego radzę uważać przy aplikacji.


Jeśli jednak już uporamy się z nałożeniem go na płytkę, to odwdzięczy się nam cudownym wręcz odcieniem fuksji z mieszanką wiśni. To bardzo elegancki i kobiecy kolor, który będzie pasował każdemu. W zależności od światła jest albo bardziej różowy, albo bardziej czerwony. Uwielbiam takie niejednoznaczne odcienie (za to mój aparat niekoniecznie :P).



Pędzelek jak w każdym Semilacu - klasyczny, raczej nie powinien sprawiać problemów przy aplikacji. A wprawionym to już w ogóle - no stress.


Jeśli już jesteśmy przy tematyce hybryd, to chciałabym podzielić się z Wami pewnymi spostrzeżeniami odnośnie ostatniego ściągania (biorąc pod uwagę, że wcześniej ten proces był dla mnie dość problematyczny - kliknij po więcej szczegółów). Tym razem wszystko przebiegło pomyślnie - bez uszczerbków. Odpowiednio odmoczony lakier ładnie schodzi, a drewniany patyczek nie skrzywdził mojej płytki, także jestem zadowolona i nauczyłam się nieco na błędach.

Same hybrydy to dość wygodne rozwiązanie. Manicure w idealnym stanie wytrzymuje aż dwa tygodnie (a pewnie wytrzymałby dłużej, ale kolor zwyczajnie mi się nudzi). Oprócz tego raczej trudno go zepsuć. Szeherezada od Semilac wytrzymała wczorajsze rozkręcanie laptopa i wsadzanie paluchów między ostre krawędzie, więc naprawdę jestem pod wrażeniem.

A Wy jakie kolory hybryd lubicie nosić na pazurkach?

Natura, wege i Krem Ultranawilżający od Resibo

$
0
0
Trend na bycie wege czy eko wciąż trwa i coraz więcej firm wkracza na kosmetyczny rynek ze swoimi propozycjami. Choć ja wegetarianką nigdy nie zostanę, a na mojej półce wciąż goszczą klasyczne chemikalia, to jednak coraz częściej i chętniej sięgam po delikatną pielęgnację z przyzwoitym i możliwie naturalnym składem, no bo skoro można i jest to łatwo dostępne, to dlaczego nie?

Z marką Resibo, osobiście spotykam się po raz pierwszy. Krem Ultranawilżający dumnie zagościł na łazienkowej półce z pielęgnacją twarzy. Stoi tam już od kilku tygodni, więc czas najwyższy zapoznać Was z nim.


Zanim jednak przejdę do samego produktu, chciałabym w kilku słowach przybliżyć czym jest firma Resibo, bo nie wiem czy każda z Was już wie. Przede wszystkim należy podkreślić, że to polska marka, co mnie bardzo cieszy bo pośród zachodniej konkurencji jeszcze nie znalazłam tak pięknie wyglądających kosmetyków. Resibo oferuje produkty naturalne i w 100% wegańskie. Po więcej informacji zapraszam na stronę Resibo.pl.


Przejdźmy teraz do samego produktu. Krem Ultranawilżający marki Resibo przychodzi do nas w przecudownej tubie z solidnego i grubego kartonu. Gdy tylko to ujrzałam, z miejsca zakochałam się w designie. Uwielbiam opakowania w stylu eko, wyglądają naprawdę uroczo. Tuba będzie przydatna na różnego rodzaju drobiazgi czy nawet pędzle do makijażu.

Sam krem znajduje się w plastikowej buteleczce. Wydobywamy go ze środka przy pomocy pompki i tłoka, co jest według mnie możliwie najlepszym rozwiązaniem. Jest to higieniczne i bardzo praktyczne, bo tłok umożliwia całkowite zużycie produktu.


Producent zapewnia, że krem zawiera aż 14 składników nawilżających, a w tym olej arganowy, wyciąg z korzenia rabarbaru, specjalnej budowy kwas hialuronowy i mieszaninę zimnotłoczonych olejów. Wszystko to ma zapewnić odpowiednie nawilżenie skóry każdego typu. Jak kosmetyk sprawdził się u mnie?

Warto wspomnieć, że moja skóra ma tendencje do przetłuszczania się w strefie T (głównie na nosie), a w pozostałych miejscach jest raczej sucha. Nie mam z nią specjalnych problemów, dlatego w pielęgnacji dziennej szukam czegoś lekkiego, a w wieczornej silnego nawilżenia. Bohater dzisiejszej notki gości na mej skórze w ciągu dnia. Tuż po porannym oczyszczeniu skóry nakładam go, czekam do wchłonięcia i wykonuję bezpośrednio na nim (sporadycznie dokładając bazę) makijaż.


Krem Ultranwilżający Resibo ma dość lekką konsystencję i zapach typowy dla kosmetyków naturalnych. Wchłania się bardzo szybko i pozostawia na twarzy bardzo delikatny film, który sprawia, że skóra jest gładka i miękka. Nawilża bardzo dobrze, aczkolwiek uważam, że osoby z cerą suchą powinny sięgać po bardziej treściwe kremy, ten (zwłaszcza zimą czy jesienią) będzie zdecydowanie zbyt lekki.


Makijaż, mimo cieniutkiego filmu, na kremie trzyma się bardzo dobrze. Nie zanotowałam, żeby podkład jakoś wyjątkowo szybko się ścierał czy rolował podczas aplikacji, co w końcu często się zdarza przy stosowaniu naturalnych kremów. Tu wszystko jest w jak najlepszym porządku.

W ogólnym rozrachunku jestem zadowolona z Kremu Ultranawilżającego. Jest idealnym produktem na  dzień (zawiera SPF 10) dla osób, które nie mają szczególnych problemów z przesuszającą się skórą.

Dodam jeszcze, że odkąd zaczęłam używać kosmetyków pielęgnacyjnych o sprawdzonym składzie, moja cera odwdzięcza mi się brakiem drobnych wyprysków i silnego świecenia. Nie mówiąc już o kremach pod oczy, ale o tym opowiem Wam innym razem :).

A Wy lubicie naturalne kosmetyki do pielęgnacji twarzy? Jakie jeszcze marki i kosmetyki możecie polecić? Szukam żelu do twarzy o delikatnym składzie. Chętnie rozważę Wasze rekomendacje.

Niebieskie niebo z dodatkiem fioletu, czyli Zila po raz pierwszy

$
0
0
Hybrydy są fajne, ale po trzech razach postanowiłam dać paznokciom odpocząć. Nie mówiąc już o tym, że przyszła do mnie cała fura cudownych nowości, które zamierzam Wam pokazać!

Z marką Zila spotykam się po raz pierwszy. Nie da się ukryć, że lakiery same w sobie prezentują się nad wyraz elegancko i na pewno przykuwają niejedno kobiece spojrzenie. Dziś przedstawię Wam nr 120 BLUE SKY.


Lakier marki Zila urzekł mnie swoim odcieniem. Jest dość oryginalny. Ma metaliczne wykończenie, a raczej bardzo drobno zmielony, seledynowy shimmer, dlatego czasami trudno ocenić czy jest to niebieski, czy może fiolet.


Konsystencja emalii jest rewelacyjna. Na początku sprawia wrażenie dość rzadkiej, natomiast nie rozlewa się na skórki, nie bąbluje - nałożenie lakieru jest naprawdę bardzo przyjemne. Do tego pędzelek świetnie wyprofilowany i odpowiednio elastyczny, przez co nie przeszkadza mi, że jest dość wąski.


Sam odcień jest bardzo ładny i niejednoznaczny. Przy użyciu top-coatu marki Seche Vite pociągnięcia pędzla są prawie niewidoczne.



Próbowałam uchwycić właściwy kolor i oczywiście było to dość trudne. W rzeczywistości jest ciut ciemniejszy i ma fioletowe tony.

Lakier oceniam bardzo dobrze. Nie spodziewałam się, że aż tak bardzo przypadnie mnie do gustu. Co do trwałości, to oczywiście jeszcze oceniać nie mogę, ale na pewno dam Wam znać co i jak.

Produkty marki Zila możecie kupić w drogerii internetowej Drogeria.pl. Z tego, co mi wiadomo to jedyny polski dystrybutor tych lakierów. Koszt za 8 ml buteleczkę to 14,99 zł., także uważam, że warto się nimi zainteresować.

Le Chatelard 1802 - kostka mydła, a tu takie cuda

$
0
0
Mydeł w kostce używam bardzo rzadko. Właściwie to nawet nie wiem dlaczego, bo jeśli skład i zapach mi odpowiadają, to taka forma jest całkiem praktyczna. Ukłon w moją stronę zrobił sklep internetowy, który znacie już z mojej notki na temat lakieru marki Zila, czyli Drogeria.pl. Otrzymałam od nich dwa mydła marsylskie, których byłam niesamowicie ciekawa.


Mydła marsylskie można kupić we Wrocławiu na każdym jarmarku, który odbywa się na rynku. Wiele razy przechodziłam obok nich zwiedziona cudowną formą i zapachem, ale jakoś nigdy nie zdecydowałam się na ich zakup. A to torebka zbyt mała, a to gotówki brak... Zawsze coś! Teraz jednak już wiem, że to był błąd bo mydła marsylskie same w sobie są naprawdę bardzo dobrym produktem pielęgnacyjnym.


Zacznijmy może od tego, że Francuskie mydło marsylskie Le Chatelard 1802 zostało wyprodukowane jedynie z olei roślinnych. Nie wykorzystano ani grama tłuszczów zwierzęcych (co ucieszy wegan, wegetarian i innych, którzy produktów z substancjami pochodzenia zwierzęcego zwyczajnie nie tolerują/nie używają). 99% składników to sama natura!

Ma właściwości łagodzące, bakteriobójcze i antytrądzikowe. Można używać do mycia rąk twarzy, jak i całego ciała. Dodatkowo ma się świetnie sprawdzić nawet do delikatnego prania, czy jako zapach do szafy...


Jak widać produkt ten właściwości ma wręcz niezliczone i takim jednym mydełkiem możemy zastąpić sobie naprawdę sporo produktów. W swoich zasobach posiadam wersję o zapachu lawendy (fioletowe mydełko) oraz wiśnia-porzeczka (wersja czerwona).

Pierwsze, co rzuca się w moje oczy, to wygląd. Niesamowicie podoba mi się design w stylu vintage. Jak widać mydełka są bardzo fotogeniczne! ;) Dodatkowo zamawiając zestaw dwóch mydełek ze sklepu Drogeria.pl otrzymujemy je w drewnianym, ekologicznym pudełku, co potęguje wymarzony efekt wizualny. Na prezent wręcz idealne.


Aktualnie jestem na etapie zużywania mydełka lawendowego. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się cudów po mydle w kostce. No bo czym to mnie może zaskoczyć? A jednak!

Mydło dobrze się pieni, a piana sama w sobie jest kremowa i bardzo dobrze oczyszcza skórę. O dziwo, nie wysusza jej i nie pozostawia nieprzyjemnego uczucia ściągnięcia - na twarzy również! Jest to dla mnie naprawdę ogromne odkrycie, bo mało który czyścik do twarzy nie pozostawiał po sobie takiego efektu, a tu proszę... Wystarczyło sięgnąć po mydło marsylskie.


Moja kostka leży sobie na umywalce i myję nią przede wszystkim dłonie, które ostatnio stały się bardzo suche. Mycie mydłem marsylskim nie pogarsza ich stanu, a nawet delikatnie wygładza, co również było dla mnie dość sporym zaskoczeniem, bo tego typu produkty kojarzą mi się raczej z intensywnym oczyszczaniem i działaniem niczym silny detergent.

Z lenistwa (bo żel do twarzy tkwi pod prysznicem) sięgam po nie w trakcie wieczornego zmywania makijażu i, jak już wspomniałam sprawdza się świetnie. Osoby z cera trądzikową i generalnie skłonną do wyprysków będą jeszcze bardziej zadowolone.


Producent twierdzi, że mydło ma intensywny zapach, który długo utrzymuje się na skórze. No cóż... Zapach lawendowy nie przypadł mi jakoś szczególnie do gustu - taki szafowy klasyk, ale o wiele bardziej delikatny. Na skórze utrzymuje się tylko jakiś czas. Zdecydowanie piękniej pachnie wersja wiśnia-porzeczka, ale to jeszcze czeka na swoją kolej.

Do prania i jako zapachu do szafy tych produktów nie wykorzystywałam. Sądzę, że tego typu testowanie póki co sobie odpuszczę. W tym celu lepiej stosować zwykłe mydła, które nie mają tyle dobroczynnych właściwości, co te marsylskie.

A Wy lubicie mydła marsylskie i generalnie naturalne mydła w kostce? Bo ja teraz wiem, że na pewno nie przejdę obojętnie obok stoiska z tego typu mydłami jeśli takowy pojawi się we Wrocławiu. Dokupię jeszcze inne zapachy (w końcu wymarzony, czysty cynamon!).

Fuzzy Wuzzy, czyli lakier od Chińczyka

$
0
0
Odkąd postanowiłam robić hybrydy minęło kilka tygodni. Od tego czasu moja kolekcja lakierów znacząco wzrosła. Lakiery hybrydowe kosztują zdecydowanie więcej niż te klasyczne, to oczywiste. Z pomocą przychodzą nam wszelkie chińskie portale sprzedażowe, gdzie takowy możemy kupić za kilka złotych. Z jakim efektem?

Zanim jednak zdecydowałam się na zakup lakierów Color Tale, naczytałam się mnóstwa opinii na facebookowej grupie związanej z Aliexpress (bo tam właśnie kupiłam hybrydki) i okazało się, że lakiery choć taniutkie, to są naprawdę świetnej jakości, długo się trzymają, nikogo jeszcze nie uczuliły i generalnie konkret. Była promocja, bach... Wpadło sześć sztuk, dziś pokażę Wam jedną z nich. Panie i Panowie, Color Tale nr 079 FUZZY WUZZY.

Lakiery dostępne są tutaj- KLIK.


Pierwsze, co mi się spodobało w tych lakierach, to fakt, że w cenie kilku złotych mamy aż 12 ml produktu (gdzie w przypadku popularnych marek to zazwyczaj 5-7 ml). Buteleczka jest szklana i solidna, oczywiście w odcieniu czarnym, a na zakrętce jest naklejka z oznaczeniem odcienia. Przyznam, że kolor naklejki bardzo odbiega od rzeczywistego koloru produktu, ale powiedzmy, że nie przeszkadza mi to jakoś szczególnie.


Konsystencja produktu jest o dziwo dość rzadka. Potrzebowałam aż trzech warstw by w pełni pokryć płytkę paznokcia. Biorąc pod uwagę, że i tak wszystko utwardzam minutę pod lampą, to taka aplikacja jest dla mnie akceptowalna, zwłaszcza, że efekt końcowy jest bardzo zadowalający, ale o tym za chwilę.

Pędzelek klasyczny, nie sprawia problemów przy aplikacji na płytkę paznokcia.



Odcień samego lakieru to taki czekoladowy brąz z dodatkiem szarości (nie wiem skąd wziął mi się ten fiolet, chyba wina pochmurnego dnia :P). Swojego czasu bardzo modny na paznokciach. Według mnie naprawdę piękny. Idealnie pasuje do wszystkiego.


Jako bazy użyłam tej witaminowej od Semilac, natomiast top-coat to No Wipe również z Semilac. Wracając jednak do Color Tale, to muszę przyznać, że jestem zadowolona. W promocji zapłaciłam za sztukę lakieru ok. 6 zł. i jak za taką cenę, to naprawdę warto się pokusić, do tego darmowa przesyłka. Trzeba czekać ale warto. W drodze są kolejne lakiery, także będzie co pokazywać.

A Wy kupujecie lakiery hybrydowe z Chin? Co o nich sądzicie? A może znacie inne marki godne polecenia?

Święta trójca pod oczami, czyli przegląd ulubionych kremów

$
0
0
Kiedyś nie używałam ich wcale, dziś nie potrafię się bez nich obejść. Uważam, że przy regularnym stosowaniu robią ogromną wręcz różnicę... O czym mowa? O kremach pod oczy. W dzisiejszej notce zaprezentuję Wam świętą trójcę, czyli trzy produkty, których bez wahania mogę nazwać ulubieńcami. Każdy z nich jest już intensywnie przeze mnie wyeksploatowany, więc nie będzie to na pewno czcza recenzja! :)

Jeszcze zanim przejdę do opinii, chciałabym dodać, że moja skóra pod oczami nie charakteryzuje się niczym szczególnym i nie jest super problemowa, aczkolwiek pojawiły się pierwsze, drobne zmarszczki, lubi się lekko przesuszać no i przebijają nieco naczynia krwionośne (choć trudno nazwać je sińcami, niemniej jednak są troszkę widoczne).


Produkty, które dziś Wam przedstawię to: Vianek Nawilżający krem pod oczy z ekstraktem z lnu, Ziaja Pro Krem-maska do skóry wokół oczu z serii Program naprawczy oraz Altterra Hydro Augencreme Bio - Traube & Bio - Wieisser Tee.

Ziaja Pro, Krem-maska do skóry wokół oczu z ceramidami 1, 3, 6

Zacznę od najcięższego kalibru, czyli od maski pod oczy marki Ziaja. Ten produkt bardzo polecała Maxineczka, a że akurat szukałam dobrego kremu pod oczy, postanowiłam wypróbować. I tak w zeszłe wakacje stałam się szczęśliwą posiadaczką tego kosmetyku.


Tubka mieści w sobie aż 50 ml kremu. Jak na produkt pod oczy, którego stosujemy naprawdę odrobinę, to ilość jest wręcz ogromna. Stosuję krem-maskę codziennie wieczorem od mniej więcej lipca ubiegłego roku i wciąż jeszcze coś tam jest.

Krem jest treściwy, zostawia delikatnie tłusty film. Idealny do wieczornej pielęgnacji cery suchej. Warto poświęcić mu chwilę i przez kilka minut delikatnie go wmasowywać. Przy regularnym stosowaniu daje świetny efekt. Mam nawet wrażenie, że nieco spłycił zmarszczki. Nakładam go również na inne problemowe partie twarzy (dosłownie to, co mi zostanie spod oczu :)).


Nie widzę żadnych wad tego produktu. No... Może poza sporą tubą i braku możliwości wydobycia małej ilości produktu, ale skoro i tak nakładam go w inne miejsca niż okolice oczu, to co za różnica? Można przyczepić się jeszcze do jego dostępności, ponieważ serii Ziaja Pro nie kupicie w pierwszej-lepszej drogerii (w końcu to seria Pro), jedynie w aptece bądź w sklepach (lub na wyspach) firmowych Ziaja (choć i tam nie zawsze są, ponieważ schodzą jak świeże bułeczki!). Ewentualnie w sklepach internetowych (link do jednego znajdziecie tutaj lub klikając w nazwę produktu u góry recenzji).

Cena kosmetyku to ok. 20 zł. Uważam, że to niewiele biorąc pod uwagę niesamowitą wręcz wydajność.


Alterra, Hydro Augencreme Bio - Traube & Bio - Wieisser Tee

Ten produkt kupiłam na szybko w Rossmannie. Potrzebowałam lekkiego kremu pod oczy na dzień, który będzie się szybko wchłaniał i nie pozostawiał tłustej warstwy (poza tym miałam dobre doświadczenia z kremem do twarzy z tej serii). I okazał się być strzałem w dziesiątkę.


Krem pochodzi z ekologicznej serii dostępnej w każdym Rossmannie. Ma bardzo przyzwoity skład (po szczegóły w tym temacie zapraszam na wizażowe KWC). Do tego kwas hialuronowy i wyciąg z białej herbaty.

Tubka zawiera 15 ml produktu, czyli standardowa objętość kremu pod oczy. Ma lekką konsystencję, bardzo szybko się wchłania i nie pozostawia tłustej warstwy. Idealny na dzień.


Jego cena nie jest wysoka, bo to mniej niż 10 zł. Cała tubka, przy codziennym stosowaniu wystarcza na ok. dwa miesiące.

Vianek, Nawilżający krem pod oczy z ekstraktem z lnu

Marka Vianek niejednokrotnie sprawiła, że moje serce zabiło mocniej, głównie ze względu na uroczy wręcz design ich produktów, obietnice naturalnego składu i polskie pochodzenie. Gdy zajrzałam do wrocławskiego Jasmin i ujrzałam kilka produktów tej firmy, stwierdziłam, że muszę coś wypróbować. I padło na krem pod oczy (bo ten z Alterry powoli się kończył).


Opakowanie produktu jest najlepsze ze wszystkich tu przedstawionych. To malutka (i urocza! :)) buteleczka z pompką. Dozowanie kosmetyku jest maksymalnie higieniczne. Mieści w sobie standardowo 15 ml.


Producent obiecuje, że jest to lekki krem o nietłustej konsystencji, który nawilża i uelastycznia cienką i delikatną skórę wokół oczu. Dodatkowo zawiera ekstrakt z lnu oraz olej z kiełków pszenicy, co gwarantuje wygładzenie, ukojenie i poprawę kolorytu skóry. Tego ostatniego nie zauważyłam, natomiast nawilżenie i wygładzenie jak najbardziej. To mój ideał do stosowania na dzień. Ma lekką konsystencję i wchłania się w kilka chwil po jego aplikacji. Dobrze nawilża i sprawia, że skóra wygląda dobrze.

Niestety marka nie jest dostępna w standardowych drogeriach. Można ją kupić przez Internet - tu link do sklepów albo w Jasmin.

Cena za krem waha się bardzo. Ja swój kupiłam za 18,50 zł., a w niektórych sklepach koszt sięga prawie 30 zł., także na pewno warto szukać.


Na poniższym zdjęciu próbki każdego z kremów. Od góry: Vianek, Alterra i Ziaja Pro.


Wszystkie zaprezentowane produkty, przy regularnym stosowaniu bardzo poprawiły kondycję mojej skóry pod oczami. Sprawdzają się fantastycznie i każdy z nich mogę z czystym sumieniem polecić. To idealna alternatywa dla młodych kobiet, które już zauważają u siebie pierwsze zmarszczki (choćby te mimiczne! :)). Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, aby używać ich również prewencyjnie. Mają na tyle delikatną konsystencję, że sprawdzą się u osób w każdym wieku.

A Wy jak dbacie o skórę wokół oczu? Jakich macie kremowych ulubieńców?

Co jest w mojej małej torebce

$
0
0
Jakieś cztery lata temu napisałam dla Was notkę pt. Co mam w swojej torebce. Od tego czasu nieco zmieniło się w moim życiu. Przede wszystkim skończyłam studia, więc i preferowana wielkość torebki uległa zmianie. Aktualnie jestem dużą fanką małych torebek, które już nie muszą mieścić formatu A4! Co w nich trzymam? Minimalizm! :)


Na dzień dzisiejszy moją ulubioną torebką, która pasuje właściwie do wszystkiego jest mała kopertówko-listonoszka z Parfois w kolorze czarnym. Można zarzucić ją na ramię, bądź odpiąć pasek i trzymać w dłoni.


Uszyta jest z bardzo porządnej eko-skóry. Zapłaciłam za nią jakieś 50 zł. podczas polskiego Black Friday w centrum handlowym Renoma. Od tego czasu noszę ją prawie codziennie i muszę przyznać, że jestem z niej bardzo zadowolona. Oprócz tego, że jest zwyczajnie piękna, to jak na kopertówkę, mieści w sobie całkiem sporo.

A oto, co zazwyczaj w niej noszę...


Pierwsze, co rzuca się w oczy, to koralowy portfel z Dresslink, który kosztuje niecałe 4 dolary, a jego jakość jest naprawdę świetna, choć wizualnie mówiąc szczerze, średnio przypadł mi do gustu. Mogłam zdecydować się na inny kolor. Mówią jednak, że w czerwonych portfelach mnożą się pieniądze, więc już został... ;)

Dodatkowo telefon komórkowy, bez którego raczej nie ruszam się z domu (tak, i ja jestem ofiarą XXI wieku). Model, który posiadam to Sony Xperia M4 Aqua - jestem z niego naprawdę zadowolona i mogę go z czystym sumieniem polecić, choć jak dla mnie mógłby mieć więcej pamięci wewnętrznej.

Gumy do żucia - tym razem Orbit. Czy tu trzeba się rozpisywać? Gumy do żucia to podstawa i już. Czasem warto odświeżyć oddech.

Karta wstępu - tego właściwie nie wyjmuję, oczywiście poza pracą. Gdy zabraknie badża nie mam jak wejść do biura, trzeba wtedy kombinować i prosić znajomych o przysługę.

No i kosmetyczka... Tutaj też noszę kilka niezbędników.


Po pierwsze i przede wszystkim - puder matujący, tym razem to Puder Ryżowy marki Miyo. Moja twarz bardzo szybko zaczyna się świecić, więc poprawki w ciągu  dnia są jak najbardziej wskazane.

Mały róż (tym razem Kobo Matte Blusher), celem drobnych poprawek. Zwykle do podręcznej kosmetyczki pakuję najmniejszy, jaki mam. Te z Kobo pod względem wielkości są naprawdę bardzo praktyczne. No i mają cudowne kolory - polecam.

Żel do dezynfekcji rąk Bath and Body Works... W Polsce marka dostępna jedynie w Warszawie, nad czym bardzo ubolewam. Wracając jednak do produktu... Jak dla mnie to totalny niezbędnik. Często są sytuacje, że korzystam z toalety w miejscu publicznym a tam (o zgrozo!!!) brakuje mydła bądź jest ono tak rozwodnione, że mam wątpliwości czy ono w ogóle cokolwiek myje... Wtedy do akcji wkracza żel antybakteryjny. Świetnie odświeża i dezynfekuje skórę rąk. No i zabija wszelkie paskudne zapachy.

Błyszczyk bądź inny produkt do ust. Tym razem padło na błyszczyk marki Dr Irena Eris z serii ProVoke. To produkt, który na ustach prezentuje się bardzo ładnie, a dodatkowo je nawilża. Ostatnio używam go bardzo często.

Gumka do włosów Invisibooble - to klasyk w swoim gatunku. Nie jestem ogromną fanką tych sprężynek, ale skoro już są, to ich używam. Przynajmniej nie maltretują moich kłaczków.

Pędzel i puszek do nakładania różu i pudru. No tak... Palcami raczej trudno zaaplikować produkty w kamieniu, więc noszę ze sobą możliwie najmniejsze aplikatory.


I to by było na tyle, jeśli chodzi o torebkowe tematy. Jak widać, nie jestem zwolenniczką noszenia ze sobą wszystkiego, co możliwe, bo a nuż się przyda. Staram się pakować rzeczy, które rzeczywiście są dla mnie niezbędne i nie zajmują dużo miejsca. A Wy jakie torebki nosicie? Te większe, czy raczej mniejsze?

Holograficzny Tytan

$
0
0
Choć za oknem najprawdziwsza wiosna (przynajmniej w momencie pisania tej notki) i wydawać by się mogło, że to właśnie pastele pojawią się na moich paznokciach, to jednak wyszła ze mnie holoseksualna natura (kto ogląda Simply Nailogical na YT ten wie o co chodzi ;)) i wymalowałam sobie pazurki holograficzną emalią. O marce Zila wspominałam już jakiś czas temu - piękny niebieski robił furorę (kliknij tutaj, aby zobaczyć post), a dziś zaprezentuję Wam kolejnego przedstawiciela tej firmy, a mianowicie nr 122 TITANIUM.


Lakier do paznokci marki Zila przychodzi do nas w szklanej buteleczce o pojemności 8 ml. Kolor, który dziś Wam prezentuję to przeuroczy, lecz nienachalny holograficzny szary (srebrny?). Bardzo przypadł mi do gustu.


Emalia zawiera w sobie miliony (miliardy?) drobin, które mienią się we wszystkich kolorach tęczy. Najlepiej oczywiście wygląda w świetle sztucznym, ale i w dziennym trudno mu cokolwiek zarzucić.

Pędzelek bardzo w porządku, super wycięty, nic z niego nie wyłazi. Malowanie nim paznokci to łatwizna i na pewno wielu z Was przypadnie do gustu.


To, co mnie bardzo zaskoczyło, to fakt, że nie trzeba żadnego ciemnego podkładu, aby kolor pięknie wyglądał. Już po dwóch warstwach paznokcie są idealnie pokryte, nie ma żadnych prześwitów, a efekt holograficzny jest jak najbardziej widoczny.

Konsystencja produktu jest dość rzadka, ale na pewno nie wylewa się na skórki. Pędzel z łatwością sunie po paznokciu, nie bąbluje, nie zapowietrza się i nie stwarza żadnych problemów.


Jak widzicie na powyższym zdjęciu, ścięłam paznokcie. I nie, nie miałam dość moich ukochanych szponek. Wszystko było z nimi w jak najlepszym porządku. Jedynie podczas wygłupów z drugą połówką paznokieć u malutkiego palca po prostu się złamał. Cały wolny brzeg dosłownie odpadł, mimo położonej wcześniej hybrydy. No nic... Paznokcie nie zęby - odrosną! :) Lakier na krótkich też prezentuje się całkiem ładnie, prawda?


Lakiery marki Zila dostaniecie w sklepie internetowym Drogeria.pl. Jestem naprawdę bardzo pozytywnie zaskoczona jakością tych emalii i gorąco polecam. Zwłaszcza, że kolory i wykończenia są naprawdę bardzo interesujące i raczej rzadko spotykane pośród popularnych, i ogólnodostępnych marek.

A Wy lubicie lakiery o holograficznym wykończeniu? A może używacie tych marki Zila? Co o nich sądzicie?

Weekend w Warszawie, czyli nalot na Meet Beauty II

$
0
0
Jak większość z Was zapewne wie, w miniony weekend odbyła się konferencja dla blogerek i youtuberek Meet Beauty II w Warszawie. Muszę przyznać, że to jeden z lepszych eventów, na jakich ostatnimi czasy byłam.


Do edycji pierwszej nie zgłosiłam się, natomiast drugiej już nie miałam zamiaru odpuścić i nie żałuję. Konferencja odbyła się na Stadionie Narodowym, w centrum konferencyjnym. Odebrałam smycz z wizytówką i pobiegłam zwiedzać, słuchać, uczyć się i... plotkować z innymi blogerkami!

Zanim przejdę do opisu samych warsztatów, chciałabym podziękować wszystkim dziewczynom, które miałam okazję w końcu poznać (śledzę Wasze blogi od kilku lat i w końcu się spotkałyśmy!), a także tych, które znałam wcześniej i spotkałam podczas konferencji. Dziewczyny, sprawiłyście, że impreza minęła zdecydowanie zbyt szybko!!! :) Żałuję jeszcze, że nie poznałam i nie dorwałam wszystkich z Was, które czytam, ale liczę, że następnym razem się uda. Musi!


W konferencji wzięło udział 299 blogerek i 1 bloger! :) W trakcie imprezy odbywały się warsztaty i wykłady. W wolnym czasie warto było zerknąć na strefę ze stoiskami marek, które kusiły z każdej strony i nie oszczędzały na prezentach do przetestowania dla nas. Dodatkowo była możliwość przebadania włosów czy skóry głowy - stoiska Pilomax i Henkel. A także wykonać manicure - stoisko Indigo.



Do Wrocławia wracałam objuczona giftami niczym wielbłąd. Całe szczęście, że w towarzystwie mojego lubego, które niósł najcięższą torbę, za co bardzo mu dziękuję! :) Poniżej skromny baner ze sponsorami spotkania.


Zapisałam się na warsztaty z manicure, które prowadziły panie z firmy Indigo, a także na warsztaty sponsorowane przez markę Lirene - prowadzone m.in. przez Annę Orłowską znaną mi głównie z TVN Style. Poniżej kilka fotografii z warsztatów.





Konferencja Meet Beauty II to był naprawdę miło spędzony czas. Jeśli za rok pojawi się edycja trzecia (a wierzę, że tak się stanie), to na pewno zgłoszę się i postaram nawet zostać na imprezie integracyjnej, a co!

Ale, ale... Mój weekend w stolicy to nie tylko blogerska konferencja, to również zwiedzanie miasta i słynnego Muzeum Powstania Warszawskiego, które szczerze polecam każdemu, kto do Warszawy się wybiera. Bilet kosztuje mniej niż 20 zł. (w niedziele bezpłatnie), a wystawa jest naprawdę poruszająca.




Tego samego dnia wraz z moim chłopakiem przeszliśmy się również po centrum Warszawy i pooglądaliśmy nieco miasto. Przyznam, że byłam w stolicy wiele razy, ale nigdy nie miałam okazji zwiedzić jego najważniejszych zakątków. Dobrze, że w końcu udało mi się nadrobić te zaległości.


To był bardzo przyjemny weekend, liczę na więcej takich.

Czy to jest fuksja, czy to jest już koral?

$
0
0
Lakiery w odcieniu fuksji i koralu zawsze chwytały mnie za serce, ale w związku z tym, że takowych mam naprawdę sporo, to zwykle sięgam po bardziej unikatowe kolory. Tym razem jednak postawiłam na pewniaka i postanowiłam wypróbować lakier marki Eveline Cosmetics z najnowszej kolekcji Wiosna Lato 2016 z serii MINIMAX QUICK DRY & LONG LASTING. Kolor, który Wam dziś pokażę wybrała dla mnie pani z Eveline, z którą miałam przyjemność zamienić kilka słów podczas konferencji Meet Beauty II. Nie wiem na ile losowy był to wybór, ale najważniejsze, że trafny, czyli... nr 136.


Lakier na stronie internetowej wygląda zupełnie inaczej. Tam przedstawiony jest jako koral, który jest zdecydowanie zdominowany przez odcienie pomarańczu... Że co? Zresztą... Same sprawdźcie klikając tutaj.

Wracając jednak do samej emalii. Z lakierami Eveline mam pewne doświadczenie jeszcze sprzed pięciu lat (sprawdźcie mój wpis na blogu, pamiętacie te lakiery? :)) i przyznam, że byłam z nich całkiem zadowolona, a to już coś, jak na fakt, że były to czasy, kiedy malowanie paznokci dopiero zaczynałam i nie potrafiłam zbyt dobrze utrzymać pędzelka. Szkoda, że wtedy nie było tej serii, ponieważ tym razem Eveline raczy nas moim ulubionym kształtem aplikatora, czyli z zaokrąglonymi brzegami. Cudownie!!!


Konsystencja lakieru jest dość gęsta, ale dobrze się go nakłada - nie smuży, nie bąbluje. Właściwie to można zakończyć malowanie już po pierwszej warstwie, ale ja oczywiście nie odpuściłam i nałożyłam drugą. W sumie bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby.

Sam odcień jest naprawdę piękny. To mieszanka fuksji i czerwieni. Czy koral? No nie wiem. Wszystko pewnie zależy od światła bo raz ma różowe tony, a raz czerwone (malinowe?). W każdym razie prezentuje się nad wyraz uroczo i na pewno zdobył moje serce, choć początkowo podejście miałam dość neutralne.



Odcień na zdjęciach odwzorowany jest dość dobrze - jak widać w zależności od kąta padania światła jest raz różowy, raz raczej czerwony. Podoba mi się taki niejednoznaczny efekt.

Dodam jeszcze, że sam lakier bez topu Seche Vite wysycha dość szybko. Zrobiłam test na jednej warstwie i byłam bardzo pozytywnie zaskoczona. W związku z tym, że zależało mi na lustrzanym wręcz blasku, nałożyłam wyżej wspomniany produkt i manicure był gotowy po kilkunastu minutach.

Lakiery marki Eveline są naprawdę bardzo tanie i dostępne w Rossmannie, także polecam upolować kilka odcieni podczas najbliższej promocji -49%. Polecam szczególnie tę serię, zwłaszcza, że mają naprawdę piękne odcienie, łącznie z duetem roku wybranym przez Pantone!

Mardi Gras, czyli klasyk od Semilac

$
0
0
Za oknem piękne słońce, przed nami ciepły weekend. Wiosną zwykle królują pastele, ale ja i tym razem nie mogłam sobie odmówić pięknego, intensywnego odcienia. Po szybkiej regeneracji paznokci wróciłam do manicure hybrydowego. Postawiłam na klasyk i miłość fanek marki Semilac, czyli nr 034 MARDI GRAS.


Używając hybryd jeszcze innych marek dochodzę do wniosku, że te z Semilac, choć dużo droższe niż np. z Aliexpress, to jakościowo jednak lepsze. Nie mam żadnego uczulenia, na płytce trzymają się naprawdę długo, do tego świetnie kryją i bezproblemowo się je nakłada. I choć konsystencja zależy od koloru, tak Mardi Gras jest całkiem w porządku, choć jak dla mnie mogłaby być nieco mniej rzadka. Na kciuku prawej dłoni kolor lekko rozlał się pod skórki i gdy zbyt długo pracowałam na innych paznokciach, to na tych już pomalowanych emalia odrobinę się ściągnęła przy końcach, ale wybaczam. Zauważyłam, że wiele hybryd tak po prostu ma i wystarczy bezpośrednio przed włożeniem do lampy lekko skorygować brzegi.


O lakierach marki Semilac mówiłam już kilka razy, dlatego zapraszam do zapoznania się z innymi postami pod tagiem z nazwą marki - http://www.kobietamowi.pl/search/label/Semilac.

Pędzelek jak w każdym innym produkcie tej firmy. Według mnie dobrze wycięty, nic nie wystaje i łatwo dokładnie pomalować płytkę.


Sam kolor oczywiście jest genialny i przeokrutnie trudny do uchwycenia przez aparat. Nie mówiąc już o tym, że na wyświetlaczach w telefonach komórkowych czy tabletach kolor wygląda tak, jak trzeba, a na moim laptopie zdecydowanie bladziej. Ale to już wina mojego leciwego komputera... ;)


Zdjęcia wykonałam na zewnątrz w cieniu oraz w mieszkaniu, gdzie dostęp słońca jest ograniczony (mam strasznie ciemny pokój!). Wracając jednak do bohatera dzisiejszego posta - Mardi Gras... Już wiem dlaczego ten odcień cieszy się taką popularnością. Ponieważ jest zwyczajnie piękny i niezwykle oryginalny! Trudno znaleźć dobry odpowiednik.


To mieszanka intensywnego różu i fioletu. Moja mama doskonale określiła ten kolor - biskupi. Mi bardzo się podoba i sądzę, że jeszcze nie raz i nie dwa do niego wrócę. Odcień zwraca uwagę i budzi podziw koleżanek, ha!


Trwałość lakierów marki Semilac jest oczywiście bardzo dobra. Noszę manicure już od tygodnia i nie zauważyłam, żeby cokolwiek się pokruszyło, odprysnęło, itd. Lakier utrzymuje się w nienagannym stanie.

Na koniec pozostawiam jeszcze małą ciekawostkę. Wiecie co to/kto to jest Mardi Gras? Nie wiem jak Wam, ale mi do tej pory ta nazwa kojarzyła się z imieniem i nazwiskiem, ale nie byłabym sobą, gdybym tego nie sprawdziła. Okazuje się jednak, że to dzień poprzedzający popielec, czyli z fr. tłusty wtorek, czyli ostatni dzień karnawału - zapraszam na Wikipedię po bardziej szczegółowe informacje! :) To coś w stylu naszego tłustego czwartku.

A Wy lubicie lakiery Semilac? Jakie kolory tej marki możecie polecić? A może macie faworytów pośród innych firm? Chętnie poczytam Wasze opinie w komentarzach.

Mercedes pośród lamp LED UV, czyli Abody w akcji

$
0
0
Lakiery hybrydowe to naprawdę bardzo praktyczne rozwiązanie. Pomalujemy paznokcie raz i nie musimy martwić się o swój manicure nawet przez miesiąc!

Jedyną wadą, która przychodzi mi na myśl jest to, że wykonywanie manicure hybrydowego zajmuje całe wieki... Po pierwsze - lakierożel wymaga naprawdę dużej precyzji w nakładaniu - zalanie skórek jest niedopuszczalne. Po drugie - suszenie każdej warstwy przy pomocy zwykłej lampy UV zajmuje aż 2 minuty, przy pomocy mostka LED co prawda 30 sekund, ale... Kciuka musimy wykonywać osobno! Często małego palca również. Nie mowiąc już o tym, że mam dość zaokrągloną płytkę, więc boki zwyczajnie nie utwardzały się tak, jak powinny, o czym dowiadywałam się w niewłaściwym momencie. Strasznie mnie to wkurzało.

Postanowiłam więc rozejrzeć się za czymś praktyczniejszym i udało się! Znalazłam coś, co sprostało właściwie wszystkim moim wymaganiom i sądzę, że będzie dobrym rozwiązaniem dla wielu z Was! :) A mowa tu o lampie marki SUNone - Abody 24/48W UV.


Zacznę od tego, że lampa przychodzi do nas w eleganckim, czerwono - białym pudełku. Dobrze zapakowana i bez żadnego uszczerbku.



Wizualnie produkt jest naprawdę elegancki i uroczy. Lampa jest niewielkich rozmiarów. Oczywiście jest większa od klasycznego mostka, ale na pewno mniejsza niż standardowe lampy UV. W skład zestawu wchodzi: lampa, odczepiane metalowe dno, zasilacz wraz z kablem z wtyczką europejską bądź amerykańską (do wyboru podczas zamówienia), a także karta gwarancyjna i instrukcja obsługi.

Lampa wykonana jest naprawdę solidnie. Nic w środku nie lata, kabel jest wystarczająco długi.


Czym charakteryzuje się to urządzenie i o co tyle szumu? I dlaczego tak bardzo jestem nią zachwycona? Po pierwsze i przede wszystkim moc! Standardowy mostek to zwykle ok 9W. Wszystko fajnie, bo przynajmniej nie żre nam prądu, ALE... Abody wykorzystuje 48 lub 24W, dzięki czemu czas utwardzania jest naprawdę ekspresowy! Lampa ma możliwość przełączenia mocy z 48W  (co jest wartością domyślną) na 24W. Wystarczy przytrzymać kilka sekund przycisk włączania, a wtedy zapali się diodka, która sygnalizuje, że urządzenie działa w trybie zmniejszonej mocy. Zresztą łatwo się domyślić, bo emitowane światło jest słabsze. To doskonałe rozwiązanie dla tych, którzy mają wrażliwe paznokcie i podczas wykonywania manicure czują pieczenie. Ja jednak pracuję w trybie 48W i wszystko jest w porządku.

W powyższym akapicie wspomniałam, że czas utwardzania paznokci w tej lampie jest ekspresowy. Zacznę od tego, że lampa ma sensor ruchu i włącza się automatycznie, gdy włożymy dłoń do środka. Dodatkowo możemy ustawić, że lampa będzie nam utwardzała paznokcie przez 5, 30 lub 60 sekund. Zapytacie pewnie po co to pięć? A tak... Ta machina w tym trybie NAPRAWDĘ utwardza warstwę lakieru hybrydowego! Potwierdzone nie tylko przeze mnie ;).



Oczywiście czasy są odrobinę przekłamane i 5 sekund to tak naprawdę 7-8, ale nie stanowi to dla mnie jakiejś ogromnej różnicy. Czas wykonywania manicure jest zdecydowanie skrócony.

Dodatkowo, lampa oprócz hybryd utwardza wszystkie żele w czasie zdecydowanie krótszym niż klasyczna lampa UV. Podobno żele po 30 sekundach są twardsze niż po 2 minutach w urządzeniu starej generacji. Nie mogę tego jednak potwierdzić na podstawie własnych doświadczeń, ponieważ jeszcze nigdy nie robiłam żeli na paznokciach, ale... Wszystko przede mną!

Lampa, oprócz tego, że bardzo szybko utwardza nasz manicure, poprzez specjalne żarówki emituje białe światło, które podobno jest mniej szkodliwe dla naszej skóry i oczu.



Lampa spokojnie zmieści całą dłoń, przez co nie musimy malować kciuka osobno. Ponadto odbijający promieniowanie spód sprawia, że lakier na całej powierzchni paznokcia jest dobrze utwardzony. Nie trzeba wyginać palców bądź utwardzać po kilka razy z kilku stron. Dzięki temu proces wykonywania manicure hybrydowego jest zdecydowanie krótszy i przyjemniejszy.



A teraz kilka słów na temat dostępności. Mamy dwa źródła. Pierwsze, którego raczej nie polecam to Allegro. Dlaczego nie polecam? Ponieważ cena jest dwa razy wyższa!

Swój egzemplarz kupiłam poprzez portal Aliexpress u sprzedawcy Color Your Life (kliknij w nazwę aby przejść do portalu). Zapewne w wielu z Was zrodzi się całe mnóstwo wątpliwości, że to Chiny, że co ze zwrotem, gwarancją... Spokojnie! Sprzedawca daje gwarancję na swój produkt, w razie czego nie ma konieczności odsyłania lampy. Ponadto urządzenie przyszło do mnie po ok. 3 tygodniach - paczka była cała i zdrowa, pudełko bez wgnieceń. Wszystko w należytym porządku. Naprawdę polecam!

Warto również zwrócić uwagę na feedbacki przy aukcji z lampą. Pisze tam naprawdę sporo ludzi, którzy są zadowoleni ze sprzętu. Do tego na popularnych aliexpressowych grupach na Facebooku jest cała rzesza osób, które pieją z zachwytu nad tym produktem (ja również się do nich zaliczam), także coś w tym musi być! ;)


Cena lampy w stosunku do jakości jest naprawdę korzystna. Ja za swoją zapłaciłam ok. 37 dolarów, co daje kwotę w granicach 160 zł. Biorąc pod uwagę, że mostki znanych firm, to często cena rzędu 120 zł., to wolę jednak dołożyć kilkadziesiąt złotych i mieć takie cacuszko... :)

A Wy z jakiego sprzętu korzystacie? A może też używacie recenzowanej przeze mnie lampy i też ją lubicie? Albo macie wręcz przeciwne odczucia? Dajcie koniecznie znać.

Chill przy malowaniu pazurów, czyli warsztaty Indigo z manicure hybrydowego

$
0
0
Jeśli mowa o paznokciach, to jestem samoukiem. Wszystko gdzieś wyczytałam, dopytałam, znalazłam, natknęłam się przypadkiem... Nigdy nie było mi dane uczęszczać na żaden kurs związany ze zdobieniem paznokci. Po ostatniej konferencji Meet Beauty II otrzymałam  od firmy Indigo zaproszenie na warsztaty/szkolenie z zakresu manicure hybrydowego. Długo zastanawiałam się czy warto wziąć urlop na szesnastego... ;) Namyśliłam się i stwierdziłam, że pójdę, a co mi tam!


Szkolenie miało rozpocząć się o godzinie 9:00 w salonie stylizacji paznokci Madeleine Studio we Wrocławiu przy ulicy Dmowskiego 7. Zerwałam się już przed siódmą. Oczywiście nie obeszło się bez problemów z komunikacją miejską - wszędzie korki! W związku z tym na szkoleniu pojawiłam się z niewielkim spóźnieniem, ale jak się okazało... Nie tylko ja! ;) No nic, pyszna kawka, plotki z dziewczynami i przechodzimy do właściwej części wydarzenia.

Szkolenie z manicure hybrydowego prowadziła przesympatyczna Magda Żuk, która przekazała nam całe mnóstwo cennych informacji z podstaw tej metody.


Każda z nas udostępniła na kilka chwil swoje paznokcie, żeby Magda mogła pokazać nam jak w prawidłowy sposób wykonać manicure oraz dodatkowe zdobienia.

Ja, pechowiec numer jeden, jak zwykle miałam pod górkę. Gdy tylko wygodnie się rozsiadłam, wypiłam kawkę i przysłuchiwałam się temu, co prowadząca szkolenie miała nam do powiedzenia, zorientowałam się, że mój mały paznokieć jest złamany. Okazało się jednak, że nie ma najmniejszego problemu, bo była to świetna okazja, żeby pokazać jak działa keratynowa baza marki Indigo. Noszę ją od poniedziałku i ani drgnęła!



I przeszłyśmy do części praktycznej. Kolorki, pyłki, proszki (wtf?! :D)... Można było spróbować wszystkiego. Ja jednak zdecydowałam na na tyle pstrokaty manicure, że odpuściłam sobie wzorki.



Na powyższych zdjęciach widzicie moje paznokcie w trakcie wykonywania manicure, a poniżej już gotowe dzieło... :) Dawno nie miałam na sobie takich wesołych odcieni. Przyznam, że czuję się w nich dość dziwnie, bo zwykle stawiam na nieco bardziej stonowane barwy, ale zawsze to jakaś odmiana.

Po szkoleniu oczywiście moja wishlista produktów do paznokci dość mocno się powiększyła. Teraz marzą mi się wszystkie pyłki od Indigo (swoją drogą, na manicure widzicie szmaragdowy pyłek tej marki, zauważyłam, że syrenka jest nieco mocniej zmielona, aczkolwiek szmaragd jest równie piękny) i kilka odcieni lakierów.



Oprócz części dydaktycznej nie zabrakło również rozmów w przemiłym towarzystwie. To była kolejna okazja, żeby spędzić ze sobą nieco czasu i poplotkować. Miło było Was Dziewczyny - niektóre poznać, a niektóre spotkać po raz kolejny!

I tak malowałyśmy sobie paznokcie od rana do popołudnia. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie robienie manicure jest bardzo relaksujące i odprężające. A fakt, że nie muszę sprzątać bałaganu, jaki się w tym całym procesie tworzy, to już w ogóle raj... Haha!



Reasumując, muszę stwierdzić, że warsztaty z manicure hybrydowego i podstawowego zdobienia były naprawdę mile spędzonym czasem i jeśli jeszcze któraś z Was wciąż się waha czy aby na pewno przyjść, to serdecznie polecam. Na pewno nie będzie to stracony dla Was czas.

Masłem po skórach, czyli aromatyczne Shea Butter od Indigo

$
0
0
Skóra moich dłoni jest bardzo sucha. Wystarczy, że przez pół dnia nie smaruję rąk, a pojawia się swędzenie, a na drugi dzień skóra już jest zaczerwieniona i sucha na wiór. Zwykłe kremy często zdają egzamin, ale skórki wokół paznokci to już zupełnie inna bajka, do tego potrzebuję czegoś więcej niż krem do rąk (no, chyba że bardzo treściwy).

W trakcie konferencji Meet Beauty uczestniczyłam w warsztatach firmy Indigo, podczas których został zaprezentowany genialny wręcz manicure masłem shea (piszę genialny ponieważ już kilka razy wykonywałam go na własnych paznokciach i jestem bardzo zadowolona z efektów, jaki daje). Każda z blogerek otrzymała od marki torbę pokaźnych rozmiarów z cudowną wręcz zawartością, która między innymi umożliwia wykonanie wyżej wspomnianego zabiegu. O samym manicure rozpisywać się nie będę ponieważ na youtubowym kanale marki Indigo możecie znaleźć filmik ze szczegółową instrukcją w jaki sposób go wykonać (kliknij tutaj aby przejść do filmu). W dzisiejszej notce chciałabym się skupić na produkcie samym w sobie, czyli na maśle shea od Indigo.


Marka Indigo, oprócz z lakierów do paznokci słynie również z pięknych zapachów. Posiada wiele produktów nawilżających, a każdy z nich dostępny jest w wielu wariantach zapachowych przypominających aktualnie popularne perfumy. Mi trafił się zapach MAGIC STAR. Wszystkie dostępne wersje znajdziecie na stronie Indigo Nails, a dokładnie tutaj.

Nie wiem jakimi perfumami inspirowany jest zapach Magic Star, ale według mnie jest bardzo delikatny i elegancki. Wykonywanie tym produktem manicure jest niezwykle przyjemne. Wiem jednak, że jak skończę to opakowanie, to moim kolejnym typem będzie Arome 99.


Przejdźmy jednak do produktu. Shea Butter od Indigo zamknięte jest w elegancki, plastikowy słoik, który mieści w sobie 75 ml kosmetyku. Aluminiowa nakrętka dodaje całemu designowi uroku. Jestem bardzo łasa na tego typu dodatki... ;)

Producent zapewnia, że jest to kosmetyk uniwersalny i można go używać nie tylko do skóry dłoni, ale również na twarz czy włosy. Co do tego pierwszego, to nie mam nic przeciwko, ale ze względu na bardzo tłustą konsystencję polecam jedynie na noc, zaś na dzień jedynie dla osób o bardzo suchej skórze. Włosy - oczywiście w ramach olejowania, lub w minimalnej ilości aby uspokoić lwie wręcz puszenie się. W każdej z tych ról masło shea spisało się naprawdę dobrze.


Mistrzowsko jednak działa na moje skórki i paznokcie (o ile nie ma na nich lakieru), i generalnie na skórę dłoni. Dokładnie nawilża i wygładza. Jest idealny po manicure hybrydowym, gdzie skórki po cleanerach i removerach są naprawdę mocno przesuszone. Używam go zamiast oliwki, i sprawdza się świetnie. Nie mówiąc już o tym, że jest zdecydowanie wydajniejszy niż oliwka.


Ponieważ masło shea od Indigo ma w sobie domieszkę oleju kokosowego, idealnie roztapia się pod wpływem naturalnej temperatury ciała. Gdy go wyciągamy z pojemnika jest nieco zbite, a po kilku sekundach jego konsystencja staje się oleista. Sądzę, że przy wyższych temperaturach (np. w lecie) może się całkiem roztopić i trzeba być uważnym w trakcie stosowania, ewentualnie trzymać w pomieszczeniach o niższej temperaturze, bo korzystanie z oleju w takim opakowaniu może być mało praktyczne.

Na poniższej fotografii widać jak masło shea zachowuje się bezpośrednio po wyjęciu ze słoiczka.


A tu już po kilku sekundach całkiem roztopione.


Czym różni się masło shea z Indigo od innych maseł? Właściwości pielęgnacyjne zapewne są takie same, ale opisywany przeze mnie produkt ma naprawdę piękne opakowanie, a do tego cudownie pachnie, przez to manicure jest zdecydowanie przyjemniejszy. To coś, do czego na pewno będę wracać.

A Wy lubicie manicure z użyciem masłem shea? A może używacie tego produktu jeszcze w innym celu? Chętnie się dowiem! :)

Lawenda na małym kamyku, czyli przedłużanie i ombre testy

$
0
0
Ostatnio na moim blogu goszczą same paznokciowe posty. Musicie mi wybaczyć, ale od kilku tygodni manicure to rzemiosło, które silnie uskuteczniam. Wczoraj wieczorem postanowiłam spróbować swoich sił z przedłużaniem naturalnej płytki. Nie powiem, porwałam się z motyką na słońce i siedziałam nad pazurami dobre kilka godzin ale efekt, jaki otrzymałam jest zadowalający.


Do wykonania mojego aktualnego mani użyłam trzech produktów, które widzicie na powyższej fotografii, a mianowicie lakier Semilac Semi Hardi w odcieniu MILK, a także dwa lakiery hybrydowe tej samej marki - kolory 140 LITTLE STONE oraz 035 BRIGHT LAVENDER.

Swój dzisiejszy wywód rozpocznę od najbardziej specyficznego gagatka z całej trójcy, czyli Semi Hardi MILK. Do czego służą lakiery z serii Semi Hardi chyba wszyscy wiedzą. Jest to lakier hybrydowy, który ma za zadanie przede wszystkim wzmocnić płytkę, nadać jej odpowiedni kształt, a także umożliwia przedłużenie aż do 4-5 mm.


Przygodę z Semi Hardi rozpoczęłam mniej więcej w okolicach tegorocznej Wielkanocy. Złamał mi się paznokieć i musiałam go jakoś odratować. Zależało mi na odcieniu jak najbardziej zbliżonym do naturalnej płytki paznokcia i padło właśnie na ten kolor. Z samym dorobieniem paznokcia nie miałam problemów (nawet lewą ręką!) ale dziad się łamał codziennie i do tego był mega miękki. Wkurzył mnie ten produkt, nie powiem. Rzuciłam go w kąt bo i tak moje naturalne paznokcie były dość długie.

Wczoraj jednak postanowiłam dać Hardiemu drugą szansę, tym razem z moja ukochaną lampą Abody, a nie z tanim chińskim mostkiem. Efekt bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Przy pomocy formy dorobiłam sobie jednego paznokcia, a całą resztę przedłużyłam o jakieś 2-3 mm. Płytka jest odpowiednio twarda i ma odpowiedni kształt. Żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia paznokci z samym Hardim, ale była gdzieś druga w nocy... :)

Dodam jeszcze, że na formę nałożyłam jedną warstwę produktu, utwardzałam 1 minutę, ściągałam formę, opiłowywałam na migdałek, a potem kolejna warstwa również utwardzana przez 1 minutę i kolejne opiłowywanie. Każdy paznokieć najlepiej robić osobno bo Hardi ma dość rzadką konsystencję i wszystko paskudnie się rozlewa.


Gdy moje paznokcie już były super twarde i miały idealny kształt, nałożyłam lakiery kolorowe. Odcienie są naprawdę genialne. Do tego konsystencja również miło mnie zaskoczyła. Tym razem postawiłam na (od lewej) 140 LITTLE STONE oraz 035 BRIGHT LAVENDER. Ten drugi już testowałam na mamie i uważam, że jest śliczny, idealny na wiosnę. Dla miłośników fioletów będzie idealny.


Do pełnego krycia wystarczą już dwie warstwy. Żeby urozmaicić nieco manicure na serdecznym paznokciu wykonałam coś na wzór ombre wertykalnego. Nie jest może idealne, ale na pierwszy rzut oka niedociągnięcia nie są widoczne... ;)

Na poniższych zdjęciach widzicie jak prezentuje się manicure w całości. Na kciuku, wskazującym i środkowym, a także na połowie paznokcia serdecznego widzicie nr 035 BRIGHT LAVENDR, a na pozostałych 140 LITTLE STONE.



Oba odcienie bardzo przypadły mi do gustu. Lawenda - wiadomo, przepiękny i idealnie wpasowujący się w aktualną aurę. No i Little Stone - piękny szary nude! W tym kolorze jestem totalnie zakochana i na pewno jeszcze zagości solo na moich paznokciach.

A Wam jak podoba się taki manicure? Przedłużacie swoje szponki? A może polecicie jeszcze jakiś inny ciekawy produkt do przedłużania płytki paznokcia? A teraz życzę Wam udanej i słonecznej majówki, a Mamom wszystkiego, co najlepsze!

Woskiem po puklach, czyli duet od Pilomax

$
0
0
Jakiś czas temu pielęgnacja moich włosów ograniczyła się jedynie do szamponu (zazwyczaj przeciwłupieżowego) i delikatnej odżywki (głównie z drogerii DM - Balea). Stan moich pukli był w porządku, ale doszłam do wniosku, że chyba warto od czasu do czasu dać im zastrzyk nawilżenia.

Zanim jednak przejdę do właściwej recenzji, to opiszę Wam krótko jakie mam włosy (dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą ;)). Jestem szczęśliwą posiadaczką naturalnych loków. Są gęste, ale cienkie z natury. Do tego uwielbiają się puszyć i przesuszać. Od lat ich nie farbuję, więc ich kolor jest naturalny - bardzo chłodny blond - taki typowo słowiański. Ich kondycja jest w porządku, nie mogę narzekać. Ale przecież zawsze może być jeszcze lepiej, prawda? Skóra głowy dość wrażliwa, ze skłonnością do łupieżu.


W trakcie konferencji Meet Beauty II dałam sobie przebadać włosy i skórę głowy przez panie z marki Pilomax. Na tej podstawie zostały dopasowane do mnie kosmetyki do pielęgnacji włosów, które widzicie powyżej. Otrzymałam do przetestowania m.in. Szampon pielęgnacyjny przeciwłupieżowy z serii Olamin WAX, a także Maskę regenerującą do włosów jasnych z serii Blonda WAX. Tak się miło złożyło, że moje aktualne zapasy, po konferencji powoli sięgały dna, więc od razu mogłam zabrać się za testowanie!

Recenzję rozpocznę od Szamponu pielęgnacyjnego przeciwłupieżowego Olamin WAX. Od dawien dawna wiem, że szampony drogeryjne powinnam omijać szerokim łukiem, dlatego skórę głowy myję specjalistycznymi produktami, do których seria Olamin WAX zdecydowanie należy.

Pierwsze, co rzuca się w oczy to buetlka o walcowatym kształcie z minimalistycznym designem, który bardzo przypadł mi do gustu. Kojarzy mi się z produktem aptecznym, czyli dobry znak, skóra mojej głowy może się z nim polubi.


Konsystencja szamponu nie charakteryzuje się niczym szczególnym. Ot, taka biała, lekko transparentna maź, która mimo wszystko jest bardzo wydajna. Wystarczy naprawdę niewielka ilość, aby umyć skalp oraz włosy.

Producent zapewnia nas o super składzie kosmetyku. Na butelce jest informacja Brak SLS, mit, parabenów i silikonów. Z drugiej jednak strony, skład już na drugim miejscu pokazuje Sodium Laureth Sulfate, czyli SLES, jest to prawie to samo co SLS, więc uważam, że to wprowadzenie konsumenta w błąd. Nie, nie mam nic przeciwko tym detergentom, bo mi nie szkodzą jakoś szczególnie, ale jeśli ktoś obiecuje, że jego kosmetyk jest tego pozbawiony, to tak powinno być. Czuję mały niesmak...


Szampon sam w sobie jednak jest naprawdę bardzo dobry. Doskonale oczyszcza włosy i skórę głowy, przyjemnie pachnie i nie podrażnia. Łupieżu co prawda nie usuwa, ale w znacznym stopniu go minimalizuje i koi, także śmiało mogę go polecić wrażliwcom, takim ja ja.

Kolejnym produktem, który został dopasowany do kondycji moich włosów jest Maska regenerująca do włosów jasnych Blonda WAX.


Maska do włosów to coś, czego nie stosowałam od bardzo, bardzo dawna. A wszystko przez moje lenistwo! Miałam całe mnóstwo masek z Kallosa, których używałam jak klasycznych odżywek do włosów. Postanowiłam jednak to zmienić i przynajmniej raz w tygodniu zrobić coś dla moich wymagających pukli... ;) Zazwyczaj w niedzielę, po ich umyciu, nakładam tę maskę, zakładam super-uroczy czepek z Aliexpress, który kupiłam za kilka złotych (kliknij tutaj, żeby zobaczyć co to za cudeńko!) i chodzę tak sobie przez ok. godzinę. Po tym czasie spłukuję produkt letnią wodą.

Zanim napiszę o efektach stosowania, to dodam jeszcze, że kosmetyk znajduje się w plastikowym słoiku. Podobnie jak w przypadku szamponu reprezentuje raczej minimalistyczny styl. Ma bardzo treściwą, wręcz woskową konsystencję (spójrzcie na poniższą fotografię), która dobrze rozprowadza się na włosach i nie ścieka z nich. To wszystko sprawia, że produkt jest bardzo wydajny.


Po użyciu maski, włosy są super miękkie i gładkie. Nawet nie muszę korzystać z produktu do stylizacji loków ponieważ skręt prezentuje się całkiem nieźle (oczywiście nie tak dobrze jak przy użyciu pianki czy żelu, ale na pewno lepiej niż przy klasycznym myciu - szampon + odżywka, którą trzymamy kilka minut). Ogólnie jestem bardzo zadowolona z tego kosmetyku, dołączył do grona włosowych ulubieńców, zdecydowanie.

Ach... No właśnie! Zapach to coś, o czym jeszcze nie wspominałam w tej notce. Tu zarówno w przypadku szamponu, jak i maski jest całkiem przyjemnie, ale na pewno nie jakoś wyjątkowo. Sądzę, że zadowoli wiele wybrednych nosów.

Kosmetyki marki Pilomax są naprawdę wysokiej jakości, do gustu przypadła mi głównie maska. Gdy ją skończę, na pewno skuszę się na następną ponieważ moje włosy ją uwielbiają (włosy siostry również). A Wy macie już jakieś doświadczenie z kosmetykami tej marki? Ciekawa jestem Waszych opinii. No i jakie inne maski polecacie?

Letnie barwy na pazurkach od Sensique

$
0
0
Dziś przychodzę do Was z typowo, można powiedzieć, pokazowym postem. Jakiś czas temu od firmy Sensique dostałam lakiery z najnowszej kolekcji wiosna/lato 2016 z serii Art Nails. Kolory tak bardzo mnie zauroczyły, że postanowiłam pokazać je wszystkie w jednym poście!


Buteleczki mieszczą w sobie 7 ml, czyli idealna pojemność dla lakieromaniaczek, które mają szuflady i półki pełne lakierów do paznokci.

Same odcienie prezentują się naprawdę bardzo ładnie. Tym razem nie pokażę na paznokciach, ale na próbniku. Dzięki temu możecie zobaczyć całą serię od razu. Uważam, że kolory są dobrze odwzorowane.


Od lewej: 329 PINK VERTIGO, 328 STRAWBERRY, 327 MORNING SKY, 326 RAMBUTAN, 325 MAGNOLIA, 324 GUAVA, 323 TAMARILLO, 322 TOFFEE.

Jak widzicie na powyższej fotografii, w kolekcji znajdziecie typowo letnie odcienie i dodatkowo kilka naprawdę urodziwych nudziaków. Ponieważ aktualnie mam na paznokciach manicure hybrydowy korzystam z tych lakierów przy pedicure.



Większość emalii ma wykończenie kremowe, nie zawiera żadnych drobinek. Wyjątkiem jest nr 324 GUAVA, który delikatnie mieni się na złoto, ale trzeba naprawdę mocno wytężyć wzrok, aby to dostrzec.


Konsystencja lakierów Sensique zawsze bardzo mi odpowiadała. Te jednak nieco odbiegają jakościowo od swoich braci z innych serii. Są zdecydowanie mniej kremowe i niektóre odcienie potrzebowały nawet do trzech warstw aby dokładnie pokryć płytkę paznokcia i to przy kolorach, po których bym się tego nie spodziewała, np. przy nr 325 MAGNOLIA. Jeśli jednak wykażemy się cierpliwością, to efekt będzie naprawdę piękny bo odcienie są świetne. Nawet trudno by mi było wytypować ulubieńca, ale chyba byłby to błękitny rodzynek nr 327 MORNING SKY.


A Wy macie któryś z tych produktów? Co o nich sądzicie? Jakie odcienie preferujecie na okres wakacyjny?

Xtremalnie anielskie włosy z Tangle Angel

$
0
0
O tym produkcie do włosów było w sieci bardzo głośno. Nic dziwnego - najpierw Tangle Teezer, który pokochało miliony ludzi na całym świecie, teraz coś, co ma podobny sposób działania, ale zdecydowanie bardziej charakterny i kontrowersyjny design, a przede wszystkim świetne działanie, niektórzy mówią, że lepsze niż wspomniany wyżej wynalazek. Poskromienie moich włosów do najłatwiejszych nie należy, więc przeczytawszy te wszystkie ochy i achy zdecydowałam się na zakup szczotki do włosów Tangle Angel w wersji Xtreme.

Co o niej sądzę? Czy rzeczywiście tak świetnie się sprawdza na moich włosach? Zapraszam do lektury.


Anielskie motywy od bardzo dawna przyprawiają mnie o szybsze bicie serca. Gdy tylko ujrzałam tę szczotkę, od razu wiedziałam, że musi być moja. Pytanie tylko która wersja będzie odpowiednia dla moich gęstych i kręconych włosów? Odpowiedzi długo szukać nie musiałam - najlepsza będzie największa, z najdłuższymi ząbkami, czyli Xtreme.

Szczotkę kupiłam na Allegro. Z przesyłką zapłaciłam w granicach 50 zł. Jak za czesadło do włosów, którego używam jedynie przed myciem, to jednak trochę drogo. Biorąc jednak pod uwagę, że marzy mi się urządzenie, które rozczesze je bez zbędnego wyrywania i szarpania, doszłam do wniosku, że nie ma co oszczędzać.


Produkt przychodzi do nas w plastikowym opakowaniu, na którym dodatkowo znajduje się jeszcze kilka innych informacji o tym, czego ta szczotka nie robi. Do tych wszystkich zapewnień podeszłam jak zwykle z rezerwą - ma po prostu dobrze i bezstratnie czesać moje cienkie w strukturze pukle! No i jeszcze ma wyglądać... ;)

Wybrałam wersję matową z turkusowymi ząbkami. Wygląda fenomenalnie! Stoi sobie dumnie na półce mojego pokoju i maksymalnie przykuwa wzrok innych. Przyznam, że budzi bardzo skrajne emocje, bo jedni się zachwycają (np. ja), a inni mówią wręcz, że jest ohydna lub nawet straszna czy przerażająca. No cóż... Grunt, że mi przypadła do gustu.


Szczotka jest dość duża (w Interncie znalazłam informację, że ma ok. 27 cm wysokości) i niestety mało stabilna. Przez zdecydowanie cięższą górę często się przewraca i przy okazji zrzuca z półki wszystkie inne rzeczy. Strasznie mnie to denerwuje, ale wystarczy opanować odpowiednią technikę i upadków jest zdecydowanie mniej. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ jeśli trzymać ją na ząbkach, te się powyginają, a jeśli zechcemy przechowywać na aniołku, to już nie będzie tego efektu, no i plecki mogą się podrapać, i co wtedy? Także szczotka stoi sobie na trzonku.

Samo włosie jest oczywiście plastikowe (aczkolwiek jest to dość miękki plastik, nie taki jak w zwykłych szczotkach). Po kilku miesiącach stosowania niektóre ząbki lekko się powyginały na boki. Na całe szczęście nie ma to wpływu na jakość działania produktu.


Nie mogłam doczekać się pierwszych testów. Dorwałam się do szczotki jak dziecko i od razu potraktowałam nią moje pukle. Przyznam, że byłam rozczarowana. Miałam wrażenie, że szczotka choć z łatwością rozczesuje włosy, to jednak je szarpie wydając przy tym charakterystyczny dźwięk, taki, no wiecie... chrrrrt. Wcześniej używałam szczotki z naturalnym włosiem, która gładko sunęła po włosach. Tu było zupełnie inaczej. Byłam nawet trochę zła, że wydałam tyle kasy na coś, co wcale nie jest takie dobre, jak wszyscy twierdzą!

Szczotki jednak regularnie używałam. No bo skoro już jest, skoro wydałam na nią te kilka złotych, to żal, żeby tylko stała i się kurzyła. Z czasem przyzwyczaiłam się do charakterystycznego dźwięku i doszłam do wniosku, że wcale nie szarpie i nie wyrywa włosów, jak mi się wydawało, a na pewno nie bardziej niż moja poprzednia szczotka. Zanotowałam, że wystarczy delikatnie przeczesać nią pukle, a wszystkie kołtuny, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki się rozplątują. Wcześniej, przyzwyczajona do innego czesadła, po prostu mocno dociskałam do skóry głowy, zupełnie niepotrzebnie! Włosy rozczesuję co drugi - trzeci dzień, więc wypada ich zdecydowanie więcej podczas szczotkowania, niż gdybym to robiła codziennie lub nawet częściej. Wyraźnie jednak widać, że mimo wszystko i tak zostaje ich relatywnie mało w porównaniu do szczotki choćby z włosia naturalnego, co bardzo mnie cieszy.


A jak już jesteśmy przy wypadaniu włosów, to nie mogę nie wspomnieć o jednej zasadniczej wadzie tego produktu. Piekielnie trudno wydobyć z niej włosy!!! Co zresztą pięknie prezentuje powyższe zdjęcie. Oczywiście nie jest to niemożliwe, ale wymaga nieco sprytu i cierpliwości. Przeczytałam w Internecie, że można użyć innej szczotki, np. takiej do czyszczenia rąk i paznokci (wiecie, klin klinem, haha!). Szkoda, że moja ma zbyt krótkie włosie, no ale jakoś tam doszorowałam. Resztę kłaków i zanieczyszczeń wyjęłam patyczkiem kosmetycznym pozbawionym bawełenki i jakoś poszło. Po pierwszym od czyszczenia czesaniu znowu pojawił się włos. No trudno. W końcu to sprzęt do czesania włosów, więc jakoś to przeżyję.


Teraz czas na krótkie podsumowanie. Czy polecam? Czy jestem zadowolona? Mimo niezbyt przyjemnych i rozczarowujących początków nie żałuję, że kupiłam tę szczotkę. Naprawdę dobrze rozczesuje włosy i mimo wszystko nie szarpie, i nie wyrywa ich. Jest to produkt bardzo dobry, trzeba się jednak przyzwyczaić do pracy z nim i kluczem jest delikatność, a efekt będzie naprawdę zadowalający.

A Wy macie tę anielską szczotkę? Lubicie? Polecacie? Jak możecie ją porównać do innych tego typu produktów?

Kwiat lotosu, czyli letnia brzoskwinka na paznokciach

$
0
0
Będąc na zakupach we wrocławskiej Magnolii często zaglądam na wyspę Neonail. Oglądam sobie dostępne odcienie lakierów hybrydowych i czasami decyduję się na jakiś. Ostatnim razem nie było inaczej. Przyszłam z zamiarem kupna konkretnego odcienia, ale siostra znalazła jeszcze inny, który również przypadł mi do gustu, a że takiej brzoskwinki szukałam już od dawna, to do kolekcji dołączyły dwa kolory od Neonail, a w tym prezentowany w dzisiejszej notce, czyli 4806-1 LOTUS FLOWER.


Lakierów Neonail w swojej kolekcji mam sztuk cztery. Hybrydy mają to do siebie, że nie zmieniam ich co trzy dni, więc nie miałam póki co zbyt wielu okazji, żeby je dobrze przetestować. Poprzedni odcień, który nakładałam na paznokcie (a którego niestety Wam nie pokazałam, wszystko przed nami :)) mimo że wyglądał przepięknie, to po tygodniu pojawił się pierwszy odprysk. I nie uważam, żeby to było coś normalnego ponieważ z produktami innych marek takich przygód nie miałam. Nie chciałabym jednak wyciągać zbyt pochopnych wniosków, dlatego testuję kolejny odcień, który tym razem Wam pokazuję.

Emalia z Neonail ma fajną konsystencję - nie jest ani zbyt rzadka, ani zbyt gęsta. Krycie też jest całkiem niezłe, choć ze względu na odcień musiałam położyc aż trzy warstwy, choć uważam, że dla bardziej wprawionej ręki już dwie zrobiłyby robotę.


Trzeba jednak uważać aby nie kłaść za grubych warstw, bo lakier niestety lubi się trochę pomarszczyć. Nie mam wyczucia jeszcze co do kciuka i często ląduje na nim za dużo preparatu, przez co trochę się kurczcy (lakier oczywiście, nie palec :P). I nie, nie wynikało to ze słabego utwardzenia, bo moja lampa to prawdziwa petarda (sprawdźcie sami moją recenzję klikając tutaj), poza tym na pozostałych paznokciach, gdzie zdecydowaniej łatwiej precyzyjnie nałożyć lakier, wszystko miało się dobrze. No cóż... Trzeba ćwiczyć!


Pędzelki w lakierach Neonail nie wyróżniają się niczym szczególnym, aczkolwiek trudno je krytykować ponieważ malowanie nimi nie sprawia najmniejszego problemu. Docierają do mniejszych zakamarków. Ja jednak dodatkowo używam mega cieniutkiego pędzelka Bqan (o którym kiedyś Wam na pewno opowiem), żeby paznokcie były dokładnie pomalowane tuż przy skórkach, ale to takie moje małe zboczenie, haha!

Sam odcień jest przepiękny. To pastelowa brzoskwinka (choć z topem No Wipe z Semilac wpada w różowe tony - łatwo to zauważyć spoglądając na zdjęcie z pędzelkiem i na pomalowane już paznokcie), która będzie się pięknie prezentowała latem do opalonej skóry.



Dodatkowo znowu przedłużyłam sobie płytkę paznokcia produktem Semilac Hardi Milk i muszę przyznać, że produkt naprawdę bardzo dobrze utrzymuje się na płytce. Sekretem jest prawidłowe utwardzenie w lampie. Wiem jednak, że nad kształtem muszę jeszcze popracować. No i tym razem nieco poniosło mnie z długością, ale zamarzyły mi się długaśne szponki, no to mam, a co!


Jeśli incydent z odpryskiem na paznokciu, to tylko przypadek lub wynikało to z nieprawidłowego nałożenia emalii, a LOTUS FLOWER zda egzamin, to na pewno zainwestuję jeszcze w inne kolory marki Neonail. Z tego, co widzę mają naprawdę przecudowną gamę kolorystyczną. Do tego są łatwo dostępne na wyspach w centrach handlowych.


A Wy jakie odcienie marki Neonail polecacie? A może polecacie jeszcze inne firmy lakierów hybrydowych poza tym topowymi? Chętnie poczytam Wasze opinie.
Viewing all 324 articles
Browse latest View live