Wspinaczka

Wspinaczkowe Katharsis w Ścianie Trolli

O wytyczaniu nowej drogi zimą w 1100 metrowej ścianie.
Autor: Krystian Walczak
Przeczytasz w 9 min
Marcin Tomaszewski i Marek Raganowicz spędzili 19 dni na północnej ścianie Trollveggen, wytyczając tam pierwszą polską drogę. Wspinali się zimą, na przełomie stycznia i lutego 2015. O warunkach w jakich przyszło im to robić, a także wszystkich plusach i minusach metody hakowej Marcin opowiedział podczas 18. Explorers Festivalu w Łodzi.
„Północna ściana Trollveggen to jest ściana mityczna dla każdego alpinisty” – mówił Yeti. „Wspinając się z Markiem po raz pierwszy na Ziemi Baffina, na jednej z największych ścian na świecie, wymyśliliśmy bigwallową trylogię. Składały się na nią Polar Sun Spire, Great Trango Tower i północna ściana Trollveggen. Udało nam się wytyczyć nowe drogi na tych trzech ścianach. Zamknęliśmy ten projekt, który uważam za jedno z moich największych osiągnięć”.
Yeti i Regan w Ścianie Trolli

Yeti i Regan w Ścianie Trolli

© facebook.com/MarcinYetiTomaszewski

Ściana Trolli była ostatnią częścią trylogii. Choć ma bogatą historię polskich wejść, do tej pory nie było na niej polskiej drogi i lukę tą Marcin z Markiem postanowili wypełnić. „Bohaterką tej ściany jest 1100 metrowy monolit, na którym udało nam się wytyczyć drogę, która wygląda jak diretissima – jest poprowadzona tak jak droga kropli wody spadającej ze szczytu. To najbardziej idealna linia, którą nie zawsze można zrealizować ze względu na formacje skalne. Nam udało się to w dużym przybliżeniu. Na tej ścianie jest wiele, wiele dróg, dlatego musieliśmy omijać najbardziej oczywiste formacje, aby zmierzyć się z terenem dziewiczym” – tłumaczył wybór.
Nową drogę atakowali tylko we dwóch, bez żadnego wsparcia z zewnątrz. Nie zamierzali poręczować ściany i cały, ważący 150 kg sprzęt oraz żywność musieli donieść na miejsce, a potem wciągać za sobą. Nie obyło się bez niespodzianek: „Dzień zero. Atakujemy! Wchodzimy w ścianę Trolveggen i spotyka nas pierwsze zdziwienie. Nasz portaledge zamawiany był przez Marka Raganowicza, który po zakupie dwuosobowego namiotu i łoża nie sprawdził, czy te dwa elementy do siebie pasują. Jak się później okazało, do platformy dwuosobowej zamówił namiot jednoosobowy, co wyglądało tak, jakbyśmy spali przykryci za małą kołdrą. Byliśmy skazani na dużo szczelin, otworów, przez które wdzierał się do środka śnieg. Stwierdziliśmy, że godzimy się na takie warunki. Postanowiliśmy poupychać dziury bagażami i napierać do góry”.
Do tej pory, zimą wytyczono tylko jedną drogę na tej ścianie. Pogoda miała wpływ nie tylko na komfort spania, ale na całą wspinaczkę i jej tempo. „Ściana okazała się przysypana bardzo luźnym śniegiem, co utrudnia i spowalnia wspinaczkę. Jak wytycza się nowe drogi bigwallowe, bardzo ważne jest to, żeby rozpoznać naturalne formacje skalne, ponieważ nie wspinamy się po gołej ścianie, ale to one, doprowadzają nas w kierunku szczytu. W naszym wypadku te formacje były bardzo nieewidentne – zalane lodem, lub śniegiem. Często musieliśmy wyszukiwać szczeliny i różne techniki do asekuracji, przez co wspinaczka była bardzo powolna. Niejednokrotnie w ciągu całego dnia pokonywaliśmy jedynie 50 metrów trudnego terenu”.
Ściana była oblana lodem

Ściana była oblana lodem

© facebook.com/MarcinYetiTomaszewski

„Naprzemiennie mieliśmy dwa dni pogody – nie powiem słońca, bo to była północna ściana – i dwa dni opadów, które ponownie zasypywały całą ścianę świeżym puchem. Czyszczenie jej przy pomocy czekanów i raków powodowało, że ostrza bardzo często nam się tępiły. Na szczęście mieliśmy na zmianę” – opowiadał Marcin. „Wspinając się bigwallowo musimy przewidzieć każdą ewentualność i mieć ze sobą zdublowany sprzęt. Po siedmiu dniach wspinania spadł mi Gore-Tex. Wypadł mi z ręki w trakcie małpowania – podchodzenia po linie. Zostałem w samym PrimaLoftcie. Primaloft ma za zadanie ogrzewać, a nie chronić przed wilgocią, natomiast śnieg, który padał, topił się na nas kiedy przychodziły wyższe temperatury. Powodowało to, że po kilku godzinach od zguby czułem się jak gąbka. Do końca naszego pobytu w ścianie byłem wspinającym się bałwanem. Wspinacze mają kilka cech z bałwana, ale ci bigwallowi mają też kilka cech z osła. Należy mieć naprawdę spory upór aby pokonywać taką ścianę w ciągu kilkunastu dni i nie myśleć o tym, jakie to jest trudne. Taka wspinaczka wymaga też rozumu i myślenia, żeby dobrze przygotować się nie tylko sprzętowo, ale i psychicznie, żeby w pewnym momencie nie zacząć się zastanawiać „co ja tutaj robię?”. To nie jest miejsce na zadawanie takich pytań. W takim miejscu musimy dobrze wiedzieć co tutaj robimy, jaki jest nasz cel, jakie są konsekwencje, zagrożenia i czego chcemy. Bez tego taka wspinaczka nigdy nie mogłaby się udać”.
Wszystkie haki musieli mieć razem z sobą

Wszystkie haki musieli mieć razem z sobą

© facebook.com/MarcinYetiTomaszewski

Marcin i Marek to specjaliści od „hakówki”. Dzięki doświadczeniu mogą sobie pozwolić na wiele. „Nie można po pół roku, czy roku przygotowania pójść na taką ścianę. Należy wbić kilka tysięcy haków, pokonać setki tysięcy metrów skały w lodzie, śniegu, aby czuć się dobrze w takich warunkach. Ważna jest również improwizacja, ponieważ wykonywanie standardowych technik alpinistycznych, których uczymy się na kursach nigdy nie przeprowadziłoby nas przez tę drogę. Często musiałem improwizować, łączyć kilka technik – na przykład rzucać czekanem do kępy trawy, haczyć po czekanach, albo wbijać „jedynki” w polewę lodową. Nikt zdrowy na umyśle by tego nie zrobił, ale nie było innej możliwości. Trzeba było to robić i robiliśmy to. Takie wspinanie wymaga kreatywności, pewnej wolności umysłu, co dla mnie jest bardzo dużym plusem. Pasuje do mojego charakteru, ponieważ uważam się za osobę kreatywną i mogę się tutaj spełniać”.
A jak przebiega pokonywanie kolejnych etapów w praktyce? „Pokonujemy 50-metrowe odcinki. Linę mamy 60-metrową. Oczywiście zabieramy ze sobą więcej lin – około 300 metrów. Każdego dnia wspinamy się tyle ile jesteśmy w stanie. Po osiągnięciu 300 metrów od biwaku przenosimy go wyżej – wkładamy wszystko do worków transportowych i holujemy do następnego stanowiska, na którym budujemy nowy biwak”.
2 z 19 dni spędzonych w Ścianie Trolli trzeba było poświęcić na przymusowy odpoczynek. „Mieliśmy kontakt telefoniczny z naszą przyjaciółką, która wysyłała nam prognozy. Dowiedzieliśmy się, że przez dwa dni w Norwegii będzie szalał huragan Ola. W porywach wiatr miał osiągnąć 140 km/h. Przez to, że byliśmy schowani na północnej ścianie mieliśmy mniejsze porywy, jednak nadal było bardzo wietrznie, co uniemożliwiało wspinaczkę. Wzmocniliśmy cały namiot i dwa dni spędziliśmy na gotowaniu, suszeniu rzeczy i czekaniu na poprawę pogody”. Czekanie opłaciło się: „Nad ranem po przejściu huraganu należało zaatakować szczyt. Mieliśmy zaporęczowane 200 metrów, a do szczytu zostało 300 metrów prostego terenu, który mogliśmy pokonać w ciągu kilku godzin. W trakcie podchodzenia po tych poręczach okazało się, że ściana jest pokryta szadzią. Cały czas z liny ześlizgiwały mi się przyrządy. Musiałem ją czyścić, przez co podchodzenie zajmowało dwa razy dłużej. Doszliśmy do najwyższego punktu i zaczęliśmy wspinaczkę w niesprzyjających warunkach. Po kilku godzinach dotarliśmy do filara. Połączyliśmy się z drogą Francuską, gdzie był prosty, śnieżny teren, którym w ciągu dwóch godzin dotarliśmy pod szczyt. To jest fajny moment, kiedy jesteś już tuż-tuż i wiesz, że zaraz jest to coś. Oczywiście najfajniejszy był na szczycie”.
Planowane wcześniej zejście drugą stroną ściany nie było możliwe ze względu na grubość pokrywy śnieżnej. Trzeba było wracać tą samą drogą. „Mówią, że północnej ściany Trolveggen się nie zjeżdża, że jest to niemożliwe. Nam udało się to tylko dlatego, że mieliśmy w pamięci wszystkie stanowiska zjazdowe z wytyczania naszej drogi i tylko dzięki temu wiedzieliśmy gdzie zjechać, gdzie odkopać je spod śniegu, czy gdzie są dobre formacje do drążenia stanowiska zjazdowego. Przed tymi zjazdami postanowiliśmy zrzucić nasz sprzęt do podstawy ściany. Zwykle zespoły schodzą i zabierają ten sprzęt ze sobą. Nam się nie udało. Okazało się, że wory spadły na wielkie lawinisko. Stwierdziliśmy, że nie zaryzykujemy podejścia po ten sprzęt i zostawimy te kilkanaście tysięcy dolarów za cenę życia, które ma wyższą wartość”.
Marcin "Yeti" Tomaszewski

Marcin "Yeti" Tomaszewski

© facebook.com/MarcinYetiTomaszewski

Drogę Katharsis zdobywcy wycenili na A4 (najwyższy poziom trudności w skali hakowej to A5). „Wydaje mi się, że ta droga może być ciekawym projektem letnim. Być może znajdzie się zespół, który wybierze się na nią w lecie i spróbuje ją uklasycznić. Wydaje mi się, że to całkiem możliwe” – mówił Marcin. „To była nasza trzecia wspólna tak duża wyprawa i trzeci sukces. Za trzy miesiące znowu wyruszamy do Ziemi Baffina wytyczać nowe drogi. Marek to jest facet, z którym po raz pierwszy związałem się liną na najtrudniejszej ścianie świata, a wcześniej nie wspinałem się z nim ani jednej godziny. Czuliśmy się jak dwóch żołnierzy w okopie odbijających przeważające siły wroga. Dla nas nie było ego między nami, nie było żadnych spięć, był tylko jeden cel - droga i sposób żeby ją pokonać”.
„Wspinanie się jest metaforą życia. Wspinamy się, osiągamy cele, które sobie wybieramy, a wspinaczka bigwallowa dorzuca jeszcze jedną wartość – wytrzymałość i bardzo dobre zorganizowanie. Drogę na ścianie Trollveggen mógłbym odtworzyć z zamkniętymi oczami, opowiedzieć o każdym wyciągu i o każdym metrze. Może nie o każdym haku, bo tych były tysiące, ale o wszystkich ważniejszych miejscach, ponieważ ta droga wywarła na mnie duże wrażenie i zapadła mi w pamięci” – dodał. „Ma nazwę Katharsis. Dlaczego? Dlatego, że wielu mężczyzn w wieku 40 lat odczuwa potrzebę jakiegoś podsumowania, oczyszczenia. Nie wiem, czy to kryzys wieki średniego, czy nie, ale Katharsis oznaczało dla nas oczyszczenie i otworzenie bramy przed tym nowym”.
Marcin Tomaszewski wydaje niedługo książkę pod tytułem „#Yeti40”, która będzie podsumowaniem 40 lat życia wspinacza mającego na koncie, oprócz wspomnianych, także nowe drogi na Grenlandii, czy na Alasce. „Odcinam pewien etap i zaczynam nowy. Chcę wspinać się jeszcze bardziej profesjonalnie, ponieważ moje marzenia górskie stają się coraz bardziej ambitne i kosztowne. Moim marzeniem jest Ziemia Królowej Maud na Antarktydzie. Koszt takiej wyprawy to jest 200-300 tysięcy złotych” – zdradził. „Bardziej chciałbym się skupić na eksploracji gór, które nie zostały odkryte przez człowieka i w dalszym ciągu odrabiać zadanie domowe z polskiej wspinaczki zimowej. Niedługo wyruszam pod północną ścianę Eigeru, na której także nie ma polskiej drogi. Będę chciał ją wytyczyć w podobnym stylu z Tomem Ballardem. Chcę rozwijać się dwutorowo, ale na jeszcze wyższym poziomie”.
Więcej o aktualnych projektach Marcina i wytyczaniu pierwszej polskiej drogi na Eigerze znajdziecie na jego Facebooku i Instagramie.
Chcesz być na bieżąco z najnowszymi wiadomościami, zdjęciami i filmami, z dyscypliny która interesuje Cię najbardziej? Zapisz się na newsletter już teraz, a na pewno nie przegapisz najlepszych newsów.