Newsweek: Śni wam się jeszcze Afganistan?
Tomasz Sperka: Na szczęście nie. I nie chciałbym, żeby mi się śnił.
Maciej Kowalski: Śnił mi się po powrocie z ostatniej misji – wyjazd z bazy, patrol itd. Na szczęście nie nawiedzały mnie koszmary. To ciągnęło się jakieś pół roku. Na urlopie wyciszyłem się, miałem z tym spokój, ale spotkałem kolegów i zaczęliśmy rozmawiać o Afganistanie. Wszystko wróciło do mnie, kiedy oglądałem zdjęcia i nagrania z misji. W 2010 r. przestałem to oglądać i Afganistan już mi się nie śni. Wyparłem z głowy wszystko to, co było złe.
Pamiętacie swój pierwszy dzień na misji?
M.K.: Pamiętam swój pierwszy dzień w Iraku. To była jesień 2003 r. Wjeżdżaliśmy do bazy Lima na przedmieściach Karbali. Powitał nas żołnierz piechoty morskiej. Podnosił szlaban zrobiony z szyny kolejowej. Myśleliśmy, że to tylko przystanek na tankowanie w drodze do właściwej bazy, bo wszystko wokół wyglądało dziwnie. Wieżyczki były pozbijane z drewnianych płyt. Przy wjeździe nie było zabezpieczeń przed wjazdem ciężarówek pułapek, tylko sama siatka. Pomyślałem: Rany, co my tu w ogóle robimy?! Zapytaliśmy, gdzie jest jakiś schron, ale usłyszeliśmy, że nie ma. Ogarnęło mnie lekkie przerażenie.
T.S.: Swój pierwszy dzień w Afganistanie pamiętam dobrze z powodu różnych perturbacji z wyjazdem. Z opóźnieniem wylądowałem w końcu w Bagram i znalazłem się na frytkach…
Czytaj też: Polska armia jest w katastrofalnym stanie [SŁUCHAJ PODCASTU]
Frytkach?
T.S.: Tak nazywaliśmy alejkę zrobioną z pomalowanych na żółto desek, które powykręcały się i wyglądały z daleka jak frytki.
Z czym wam się kojarzy Bagram?
T.S.: Głównie z difakiem…
Czym?
T.S.: DFAC, skrót od dining facility, czyli stołówka. Amerykanie kładli ogromny nacisk na jakość jedzenia. W małych bazach bywało różnie, ale w Bagram było kilkanaście stołówek – duże i mniejsze. Dwie z nich przypominały restauracyjki. W jednej z nich serwowano steki mistrzostwo świata. W drugiej były dania kuchni włoskiej. Jedzenie na misjach jest wspaniałe, ale powtarzalne, więc w końcu się przejada. Kiedy przyjeżdżaliśmy z konwojem na 2-3 dni do Bagram, mówiliśmy, że jesteśmy na wczasach. Żołnierzy stacjonujących w Bagram nazywaliśmy wczasowiczami, bo w porównaniu ze standardem naszego zakwaterowania i wyżywienia to był niemal kurort. Nasze bazy były małe i ciasne, ale nie mieliśmy czasu o tym myśleć. 24 dni w miesiącu wyjeżdżaliśmy na patrole albo pilotowaliśmy konwoje. Wracaliśmy zwykle do bazy na noc. Codziennie był „dzień świstaka”, niby taki sam, ale jednak inny. Różniły się poziomem zagrożenia.
W Afganistanie byliście na dwóch zmianach, w sumie ponad rok. To dużo?
T.S.: Kiedy tam przylatywałem, myślałem sobie: Kurcze, nie wytrzymam!
M.K.: A ja mówiłem sobie: Nie pyknę tego! Na misji najbardziej doskwiera tęsknota za krajem i rodziną.
T.S.: Tęskniłem też za polskim pieczywem. Po trzech miesiącach skręcałem się na samą myśl o chlebie i bułkach.
I nawet steki nie pomagały?
T.S.: To były wisienki na torcie. Jadło się je raz w miesiącu albo rzadziej. Za to raz w tygodniu był bigos. Sami go gotowaliśmy z amerykańskiej kapusty kiszonej w puszkach.
Mówicie, że Afganistan to „dzień świstaka”, ale przecież każdy dzień był inny...
T.S.: Najgorzej było, jak się coś, przepraszam za słowo, zesrało, a tego dnia miało się akurat dyżur w QRF [quick reaction force – siły szybkiego reagowania – red.].
Często się to zdarzało?
T.S.: Raz dziennie! (śmiech). Nasza baza była często ostrzeliwana, a po każdym ostrzale wyjeżdżał QRF. W czasie ostrzału nie masz czasu, żeby się bać. Myślisz wtedy o tym, gdzie jest najbliższy schron. Schron był tuż przy naszym namiocie, wskakiwaliśmy tam migiem.
M.K.: Chyba że ostrzał był o 6 rano, a ty nie miałeś siły zwlec się z łóżka, bo o 4 nad ranem wróciłeś skonany z patrolu. Wtedy kolega przykrywał cię kamizelką kuloodporną, a ty spałeś dalej. Hałas ci nie przeszkadzał. Zresztą, jak słyszysz wybuch, to znaczy, że jest OK. Kiedy walnie, a ty nie zdążysz usłyszeć, to już po tobie. Nasz namiot jako jedyny nie był obłożony workami z piaskiem. Nie mieliśmy czasu, żeby to zrobić, i doszliśmy do wniosku, że jak pizdnie w sam środek namiotu, to z workami czy bez niewiele z nas zostanie, a jak walnie obok, to w worki przy innych namiotach.
O czym myśleliście na patrolach?
M.K.: Żeby dowieźć wszystkich na miejsce i przywieźć z powrotem w jednym kawałku. To znaczy, żeby żaden samochód nie wyleciał w powietrze na ajdiku, czyli improwizowanym ładunku wybuchowym [skrót od angielskiego IED – improvised explosive device – red.]. Na patrole jeździliśmy amerykańskimi MRAP-ami, pojazdami o opancerzonym podwoziu w kształcie litery V, mającymi zwiększoną odporność na miny.
Czytaj też: Warszawa padłaby po pięciu dniach wojny? Podziękujmy politykom
Nie mieliście wrażenia, że to trumny na kółkach?
T.S.: Nie, czuliśmy się w nich świetnie! MRAP-y i nasze Rosomaki uratowały wiele istnień ludzkich. Talibowie bacznie nas obserwowali. Na początku starali się wysadzać pierwszy pojazd, bo wiedzieli, że jadą w nim saperzy. Potem wyczaili, że w drugim albo trzecim pojeździe siedzi dowódca, więc przepuszczali saperów, by odpalić ładunek pod dowódcą. My też nie byliśmy idiotami, więc staraliśmy się często zmieniać schemat zachowań.
Talibowie szybko się uczyli. Żeby było trudniej przyłapać ich na podkładaniu ładunków, dzielili się pracą. Jeden tylko kopał dół. W Afganistanie co drugi mężczyzna chodzi z łopatą, więc nie sposób zatrzymać podejrzanych kopaczy. Kiedy dół był gotowy, ktoś inny przynosił ładunek, a następnie zjawiał się gość z mechanizmem wzbudzającym – radiowym bądź naciskowym. Wszystko to uzbrajał jeszcze ktoś inny. Podkładali ładunki i przyglądali się. Bywało, że koło niektórych takich „śpiochów” przejeżdżaliśmy kilkakrotnie, bo talibowie czekali z ich odpaleniem na odpowiedni moment. Każdy taki wybuch zatrzymuje konwój, ładunki były więc najczęściej ukrywane w miejscach, gdzie mogli nas w miarę bezkarnie ostrzelać. Szybko nauczyliśmy się więc myśleć tak jak oni i dokładnie sprawdzaliśmy miejsca, w których sami podkładalibyśmy podobne ładunki – zwężenia drogi, miejsca, gdzie był naruszony asfalt, więc łatwiej było tam zakopać IED.
Pamiętacie dzień, w którym pierwszy raz ostrzelali was talibowie?
T.S.: Jechaliśmy akurat z konwojem do Ghazni. Siedziałem na miejscu dowódcy pojazdu. Spojrzałem w lusterko wsteczne i zobaczyłam czarną smugę za nami. Później zrozumiałem, że to był pocisk wystrzelony z granatnika RPG-7. Potem dostrzegłem dwie kolejne smugi. Znów chybili. Na szczęście strzelali po tzw. rurze, czyli bez optyki. Gdyby mieli celownik, mogłoby być po nas.
Byliście świadkami śmierci współtowarzyszy?
M.K.: Przy mnie postrzelili kolegę. Zdarzyło się to w wiosce, do której pojechaliśmy rozdawać dary z razem z simikami, ludźmi odpowiedzialnymi za kontakty z ludnością cywilną [od ang. CIMIC – współpraca cywilno-wojskowa – red.]. Jak tylko wjechaliśmy do wioski, padł strzał. Dostał dowódca Rosomaka. Wyskoczyliśmy z pojazdów i cztery godziny biegaliśmy po wiosce. Raz po raz wymienialiśmy ogień z szuszwolami [tak żołnierze mówili pogardliwie o talibach – red.]. Przeszukiwaliśmy dom po domu, złapaliśmy dwunastu talibów.
Co się czuje, widząc postrzelonego kolegę?
M.K.: Jest się wkurzonym, ale nie z chęci natychmiastowej zemsty. Musisz skupić się na tym, żebyś wyszedł z tego cało. I żeby nikomu z kolegów już się nic nie stało. Z Afganistanu nie wróciło kilku żołnierzy, których dobrze znałem. Dwóch poległych podczas V zmiany było moimi żołnierzami w Polsce. Straciłem też bardzo bliskiego kumpla, z którym byłem na trzech misjach. Zginęli w wyniku wybuchu ładunków podkładanych przez talibów.
T.S.: Dla talibów odpalanie ładunków było najskuteczniejszym i zarazem najtańszym sposobem zabijania nas w Afganistanie. W Polsce takiego ajdika da się zrobić za kilkadziesiąt złotych. Głównym składnikiem jest saletra…
M.K.: A do tego potrzebny jest garnek albo 15-litrowe wiadro czy beczka. Często wracały do nas wiadra, które wcześniej rozdawaliśmy jako dary. Kiedy znalazłem pierwszego takiego ajdika w wiaderku z darów, poszedłem z nim do dowódcy lokalnego CIMIC i mówię: „Nie dawajcie im nic z tych rzeczy! Żadnych wiaderek, radioodbiorników, łopat czy kilofów! Tylko ryż, fasola i kredki dla dzieci!".
Ile ładunków rozbrajaliście dziennie?
T.S.: Nie liczyłem, ale zdarzyło się, że na jednym patrolu wyciągnąłem aż trzy.
M.K.: Mój rekord to dwa ładunki jednego dnia. Kiedyś przejeżdżaliśmy koło zniszczonej przez talibów szkoły. Jechałem z przodu MRAP-em, za mną były dwa Rosomaki. Trasa była regularnie sprawdzana, ale na wszelki wypadek poszedłem raz jeszcze sprawdzić brzegi rzeczki. Odpaliłem wykrywacz, a tu nagle wrrr – wyje. Pogrzebałem nożem i wyczułem dętkę. Pomyślałem: „Aha, jest ajdik”. Rozkopałem go, wyciągnąłem zapalnik i idę z tym wszystkim do wozu, a z czoła kapie mi pot. Już jak klęczałem nad ładunkiem, widziałem, jak krople potu jedna po drugiej, niczym w zwolnionym tempie, lądują na piachu. Kiedy przyniosłem tego ajdika do dowódcy, ten powiedział: „Kowal, w życiu nie widziałem człowieka, który w ciągu 10 minut tak się zmęczył!”.
Któryś z patroli utkwił wam szczególnie w pamięci?
M.K.: Pamiętam świetnie ten na dzień przed przyjazdem do bazy Karabagh ówczesnego ministra obrony narodowej Bogdana Klicha. Jechałem pierwszym pojazdem. Dowódca obozu powiedział na odprawie: „Nigdzie się nie zatrzymujemy! Wszystkie niebezpieczne miejsca mamy obstawione przez armię afgańską. Nic nie sprawdzacie, macie tylko być!”. Myślę sobie, sztuka nie patrol! Po co w ogóle jadę? Wsiadam do wozu, nuda, nic się nie dzieje. Po drodze stoi rzeczywiście pełno Anusiaków…
Kogo?
M.K.: Żołnierzy Afghan National Army, czyli armii narodowej. Nazywaliśmy ich Anusiakami, bo niektórzy z nich wyglądali rzeczywiście jak ten bohater serialu animowanego „Włatca Móch”. Nagle patrzę, a przed nami lej po wybuchu i zwężenie w drodze, ale nie ma żadnego Afgańczyka. Mówię do kierowcy: „Stój! Wychodzę sprawdzić”. Sprawdzam delikatnie nożem w piasku, czy nie ma kabli i nagle kątem oka widzę, że w dziurze przy drodze jest czerwone wiadro. Informuję bazę o znalezieniu ajdika, a tu rozlegają się strzały. Ładunek rozbrajałem właściwie bez osłony ogniowej. Pognałem z nim potem do koryta rzeki okresowej i tam go zdetonowałem.
Wielu weteranów cierpi na zespół stresu pourazowego. Wasz też coś dręczy?
T.S.: Jestem szczęściarzem, bo po powrocie Afganistan nigdy mi się nie śnił. Mam nadzieję, że nic mnie już nie dopadnie. To naszych najbliższych trzeba by zapytać, czy zmieniliśmy się po powrocie? Zauważyłem tylko, że po powrocie zabijał mnie marazm zwyczajnej służby wojskowej. Codziennie trzeba było stanąć na apelu, pisać ciągle te same meldunki, przeglądać te same kwity...
Doskwiera brak adrenaliny...
T.S.: Wygląda na to, że tak.
M.K.: W końcówce każdej zmiany pisałem prośbę, żeby móc zostać dłużej. Niestety, nam, saperom, nigdy nie przedłużano misji ze względu na specyfikę pracy. Wracałem więc do kraju i zapisywałem się na kolejną zmianę. Musiałem jakoś uciec przed monotonią.
Gdybyście mieli zaczynać karierę wojskową od nowa, to pojechalibyście do Afganistanu?
T.S.: Pewnie, że tak. I wcale nie dla pieniędzy, choć w Polsce często mówiło się, że jeździliśmy tam głównie po to, by się dorobić. U nas w kraju nie szanuje się weteranów. Na forach internetowych nazywali nas najemnikami. Tymczasem ja na pierwszą misję wojskową pojechałem z ciekawości. Chciałem sprawdzić, czy w warunkach prawdziwego konfliktu sprawdzą się moje umiejętności i kilkunastoletnie doświadczenie zdobyte w wojsku.
Młodszy chorąży Tomasz Sperka i sierżant Maciej Kowalski byli w Afganistanie na dwóch zmianach jako żołnierze 5. Pułku Inżynieryjnego w Szczecinie-Podjuchach – w sumie przez kilkanaście miesięcy. Podczas V zmiany służyli razem, stacjonując w bazach Warrior, Giro i Karabagh. Teraz są żołnierzami 14. Zachodniopomorskiej Brygady Obrony Terytorialnej w Szczecinie.
Czytaj też: „Dziś wojsko zamiast szkolić się w prowadzeniu skutecznego ognia, ćwiczy „balet Rosomaków”