Recenzja filmu

Zabójca (2023)
David Fincher
Michael Fassbender

This harming man

"Zabójca" to kino gatunkowe – w trybie spartańskim. Fincher po prostu nakręca sprężynę napięcia: klarownie określa cele, prowadzi nas sprawnie po drabince przeciwności – i już. 
This harming man
David Fincher, reżyser od seryjnych morderców, mówią wszyscy zawsze. Mniej słychać o tym, że filmografia Finchera to dłubany skrupulatnie od lat portret… człowieka pracy. Reżyser, który przyszedł do kina jako typ od reklam i teledysków, musiał nie raz odczuć na własnej skórze, jak to jest być pachołem na kontrakcie. Do dziś daje temu upust w swoich filmach.  Zwłaszcza jego "Fight Club" i "Mank" pulsują frustracją korposzczura (ten pierwszy) i moralniakiem zleceniobiorcy (ten drugi). Teraz Fincher domyka nieformalną "trylogię zatrudnienia". "Zabójca" jest bowiem thrillerem o facecie, który ma zły work-life balance. 
 

"To nie praca dla tych, którzy źle znoszą nudę", mówi na dzień dobry tytułowy Zabójca (Michael Fassbender). Faktycznie: przez większość czasu musi zabijać właśnie ją. Poznajemy go, kiedy czatuje w opustoszałym paryskim biurze, aż nadarzy się okazja, by wyeliminować zakontraktowany cel. Okazja jednak nie chce się nadarzyć. Zabójca walczy więc z oporem czasu, ciała i umysłu, by pozostać napiętym jak struna i gotowym do strzału. Zasypia i budzi się, zasypia i budzi się. Ćwiczy ciało, monitoruje ulicę, kontroluje puls, słucha muzyki, kuli się z zimna na krzesełku, zasypia ponownie. A kiedy wreszcie nadchodzi wyczekiwany moment… coś idzie nie tak. Mały kamyczek daje początek lawinie: puszczona w ruch kostka domina grozi zawaleniem całego pedantycznie wdrażanego systemu. Alternatywny tytuł filmu: "you had one job!".
 
To "job" z tezy Jonathana Crary'ego, który pisał o tym, jak późnokapitalistyczna logika totalnej dyspozycyjności stopniowo zawłaszcza cały nasz czas – łącznie ze snem – dążąc do ideału pracy "24/7". Nasz Zabójca szczyci się swoimi wysokimi kwalifikacjami i ekskluzywną ofertą, uważa się za "jednego z nielicznych", a nie "jednego z wielu". W rzeczywistości jest jednak anonimowym robotem na sznurkach podaży i popytu. Nie ma imienia, choć ma tysiąc fałszywych nazwisk. Ubiera się jak anonimowy everyman, "niemiecki turysta", z którym nikt nie zechce porozmawiać. Żyje w szeregu nie-miejsc: lotnisk, samolotów, stacji benzynowych, samochodów, pustostanów. Jada w McDonaldzie, pije kawę ze Starbucksa, robi zakupy na Amazonie, wynajmuje biuro w WeWorku, tylko z Airbnb zrezygnował, bo nie ufa najemcom i ich podglądackim kamerkom. Za stanowisko snajperskie służy mu sprzęt przypominający podwyższane elektrycznie biurko – takie, przy jakim harują zastępy korposzczurów w dzielnicach szklanych domów całego świata. Kiedy w nocy ucina sobie na biurku drzemkę, wygląda jakby leżał na stole w kostnicy. To nie śmierć człowieka pracy, tylko praca jako śmierć człowieka. Zombie – idealny zleceniobiorca?
 

Żeby wytrwać w takim stylu życia, trzeba się z nim utożsamić. Zabójca jest oczywiście "disposable" i "expendable" – kiedy zajdzie taka potrzeba, pracodawca pozbędzie się go bez mrugnięcia okiem. Jedyne wyjście: zagadać to, zagłuszyć. Najlepiej użytkową paplaniną: niekończącą się mantrą coachingowych mądrości i zblazowanych bon-motów. Obstawiam, że monolog z offu będzie najbardziej dyskusyjnym elementem "Zabójcy". Owszem, główną atrakcją filmu jest Michael Fassbender i jego ciało: w ruchu i bezruchu, w działaniu i w spoczynku, w nieustannym "procesie" złożonym z setek filmowanych uważnie drobnych czynności. Ale równie dużo miejsca zajmuje tu Fassbenderowski głos: monotonny ciąg złotych myśli i hipnotycznych komend, jakimi Zabójca wyostrza uwagę i odcina otoczenie. Raz instrukcje ("antycypuj, nie improwizuj"), raz aforyzmy ("Nowy Orlean, miasto tysiąca knajp i jednego menu"), wciąż słowa, słowa, słowa. Obstawiam jednak, że efekt "zagadania" jest zamierzony. W takim natłoku mądrości owe mądrości szybko zmieniają się we frazesy, a potem w zwykły biały szum. W rezultacie zgrabnie dekonstruują figurę zimnego twardziela i jego "cool" powiedzonek. 
 
Obiło mi się o uszy porównanie "Zabójcy" do Melville'owskiego "Samuraja". Zasadne o tyle, że Fincher – podobnie jak francuski reżyser – snuje stylowo lodowatą opowieść o zabójczym przystojniaku zapędzonym w ślepy zaułek. Ale kombinacja "gęsty monolog wewnętrzny" plus "drobiazgowa inscenizacja pewnego procesu" może się też kojarzyć z "Ucieczką skazańca" Bressona. Robotyczna, powściągliwa rola Fassbendera ociera się poniekąd o "automatyczne" aktorstwo z filmów Francuza – nawet jeśli Fassbender ewidentnie jest tu celebrowanym przez kamerę Erika Messerschmidta gwiazdorem. "Zabójca" wciąż jednak robi wrażenie filmu wyjątkowo skromnego. Również castingowo: oprócz Fassbendera rozpoznawalne twarze mają tu tylko występujący w epizodach Tilda Swinton i Charles Parnell. Jedynym naprawdę efekciarskim elementem jest zaś pulsująca czołówka: lepki strumień świadomości Zabójcy, trochę w stylu pamiętnego otwarcia "Siedem".
 

"Zabójca" to zatem kino gatunkowe – w trybie spartańskim. Fincher wraz ze scenarzystą Andrew Kevinem Walkerem po prostu nakręca sprężynę napięcia: klarownie określa cele, prowadzi nas sprawnie po drabince komplikacji – i już. To kino "czyste" w takim sensie, że zrodzone z czystej ciekawości świata, z obserwacji, jak człowiek zmaga się z przeciwnościami. To też film z gatunku "ciekawy zawód w praktyce". Za akcję robi tu bowiem głównie rzemiosło bohatera: metodyka włamań, gubienia pościgów, kopiowania kart, pozbywania się ciał. Zaiste, portret człowieka pracy. Fincher trzyma nas w szachu, pokazując ot, Fassbendera robiącego asanę, Fassbendera jadącego skuterem, Fassbendera zakradającego się na posesję - i już. 

Jeden widz powie pewnie, że "nic się tu nie dzieje", drugi będzie siedział jak na szpilkach. Atrakcjonów jednak nie brakuje. Reżyser nawet zdejmuje kamerę ze statywu (a zwykle robi to bardzo rzadko), by oddać gorączkę opałów, w jakie wpada bohater. Inscenizuje też makabryczną, sardonicznie slapstickową bójkę. I chwyta świetnie zaobserwowany moment upokorzenia przez przedmiot, kiedy nie wiadomo, jak przyłożyć kartę magnetyczną do czytnika. "Zabójca" jest zresztą najlepszy właśnie w takich momentach. Kiedy opada maska profesjonalnego chłodu i bohater musi gonić pociąg z uciekającą mu fabułą. 

"Zabójca" przynosi też przewrotną wariację na temat kina zemsty. Bohater przecież rusza na swoje łowy znudzony... nudą. Drobne potknięcie wybija go z rutyny i facet zaczyna sobie pobłażać. O ironio: dla zawodowego mordercy żyjącego w gorsecie reguł to właśnie zemsta może być kaprysem, dystrakcją. Zabawne więc, że nasz Zabójca słucha wciąż hitów zespołu The Smiths, od "This Charming Man" przez "How Soon is Now?" po "There Is a Light That Never Goes Out", zupełnie jakby gnębił go romantyczny weltschmertz. Nie dajmy się jednak zwieść: to wrażliwość z supermarketowej półki. 

Jakkolwiek "czarującym mężczyzną" byłby nasz Zabójca, nie jest on kpiącym Morriseyowskim dandysem cierpiącym niedole świata. To on zadaje cierpienie. Fakt: choć powtarza w kółko, że "empatia to słabość", nie zabija psa, który staje mu na drodze. Ale ja tu nie widzę aktu dobroci, tylko pragmatyzm. Zabójca zwyczajnie minimalizuje problemy, żeby nie mnożyć chaosu w swojej nieustającej (i nierównej) walce z entropią. Nie ma w nim żadnego "światełka, które nigdy nie zgaśnie". Jest pustka, otchłań gotowa do wypełnienia rutyną. Piosenki The Smiths mogą na chwilę zagłuszyć symfonię świdrujących infradźwięków ze ścieżki dźwiękowej Trenta Reznora i Atticusa Rossa. Ale to jest właśnie prawdziwy soundtrack jego duszy. Jeśli w ogóle ją ma.  
1 10
Moja ocena:
8
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones