Recenzja filmu

Nikt (2021)
Ilya Naishuller
Bob Odenkirk
Aleksey Serebryakov

Nie mów, że boli

W swojej klasie nie ma na "Nikogo" mocnych – osobiście dokładnie tak wyobrażam sobie nowoczesne kino akcji: jako wędrówkę od demonstracyjnie realistycznej wściekłości aż do surrealistycznej
Nie mów, że boli
I'm just a regular everyday normal motherfucker – rapował dawno, dawno temu pewien komik z Montrealu. A było to u zarania epoki "zwyczajnej klaty", kiedy podtatusiali, niewytrenowani kolesie – choćby Liam Neeson w "Uprowadzonej" – zastąpili zawodowych kulturystów w roli kinowych maszyn do walcowania. Mięśnie – jeszcze większe i bardziej nienaturalne – wyemigrowały do świata superbohaterów, gdzie puchną sobie wesoło pod opieką najlepiej opłacanych speców od diet i martwych ciągów. W tradycyjnym kinie akcji uniwersum normcore'ów rozrasta się natomiast w najlepsze, wydając raz na jakiś czas prawdziwe perły gatunku. Na przykład "Nikogo" z Bobem Odenkirkiem.

No bo bądźmy szczerzy, z czym najbardziej kojarzy się aparycja gwiazdy "Zadzwoń do Saula" i "Breaking Bad", jeśli nie z tabelką w Excelu albo liczydłem? Skoro Jerzy Stuhr uchodził kiedyś za polskiego everymana, to Odenkirk jest tym samym dla widza amerykańskiego: cudownym uosobieniem nudy i stateczności w wersji małomiasteczkowej. Idealnym materiałem na zawadiacki pastisz mordobicia lub ultrapoważne kino zemsty. Albo i jedno, i drugie, kiedy za projekt bierze się scenarzysta "Johna Wicka" Derek Kolstad oraz reżyser "Hardcore Henry'ego" Ilya Naishuller. W "Nikim" proporcje zostały doskonale wyważone: realizm spina się z kreskówkową brutalnością, biurowy mrok wygina się i trzeszczy od grubego poczucia humoru, choreografia scen walki jest zarówno prawdopodobna, jak i absurdalnie przeestetyzowana. To wyzwalający balet rozwałki, w którym prawdziwe życie istnieje tylko w erupcjach gniewu. 


Tak została zresztą zaprojektowana postać Odenkirka – Hutch Mansell to człowiek, który odzyskuje wolę życia i pewność siebie dopiero wtedy, kiedy może dać komuś w mordę. Kolstad i Naishuller nie wstydzą się tej schematyczności. Destylują z kina akcji jego esencję i obnoszą się z tak oczyszczoną kością gatunku jak z totemem, wołając "Rozwała jest wszystkim, na pohybel mięsu fabuły!". Filmowość postrzegają tak jak Mansell świat – prowadząc stateczne życie ojca, męża i księgowego w małej fabryce. Codzienność Hutcha ściskają imadła krótkich, monotonnych, pędzących sekwencji: zrobić śniadanie, wyrzucić śmieci, odbić kartę, postukać w klawisze, pobiegać (komenda: powtórz). Dopiero sytuacje z porządku "brutal, krew, karate" przywracają normalny bieg czasu, nasycając go muzycznym rytmem – od klasyki aż po klasykę rocka – tak jakby bohater fantazjował o sobie w roli herosa z okładek starych kaset VHS. 

I tak w istocie jest – tą fantazją żyje cały pierwszy akt filmu. W domu Hutcha dochodzi do włamania, a on – chociaż ma okazję przywalić – pozwala odejść spanikowanym złodziejom. Następnego dnia o zajściu plotkuje pół miasta: nastoletni syn się wstydzi, sąsiad wychwala swoje mocarne pięści, kumpel z pracy oferuje własny rewolwer, bo przecież wiadomo, że Mansell "jest jaki jest". "Jest jak jest" – to także dewiza bohatera Odenkirka, uniwersalna odpowiedź na pytanie o samopoczucie i plany, za którą kryje się całe skomplikowane uniwersum dawania w mordę. W końcu Hutch to gość dobiegający sześćdziesiątki, coś tam kiedyś w życiu robił, z kimś wino pił i lulki palił. Na razie wystarczy mu jednak proste odreagowanie – bójka w miejskim autobusie. Piękna wizualnie i po mistrzowsku angażująca naturalistyczna przemoc oraz absurdalnie śmieszny rekwizyt: plastikowa słomka z baru szybkiej obsługi. Excelowa czaszka Hutcha nie skalkuluje tylko tego, że właśnie miażdży gębę człowieka rosyjskiej mafii. Konsekwencje – kto by się przejmował takimi detalami? 


Oczywiście cała ta piosenka leciała już wielokrotnie: przykuty do biurka biały kołnierzyk odnajduje sens życia w zabijaniu złych ludzi. Księgowy z piekła rodem wymierza sprawiedliwość: oficjalnie z pobudek altruistycznych, w rzeczywistości – dla czystej przyjemności i kreowania widowiska. Przeciętniak okazuje się wyrafinowanym sadomasochistą: na równi kręci go zadawanie bólu, co przyjmowanie razów (spójrzcie tylko na plakat filmu). W swojej klasie nie ma jednak na "Nikogo" mocnych – osobiście dokładnie tak wyobrażam sobie nowoczesne kino akcji: jako wędrówkę od demonstracyjnie realistycznej wściekłości aż do surrealistycznej gloryfikacji czystego ruchu. Wielka w tym zasługa samego Odenkirka, który wyśmienicie bawi się swoją melancholijną, przygaszoną twarzą, czyniąc z niej rekwizyt we własnym makabrycznym stand-upie oraz kontrapunktując ponadprzeciętne dawki przemocy socjopatycznym poczuciem humoru. A im bliżej finału, tym bardziej fresk złożony z gołych pięści, eksplozji, pościgów i opróżnionych magazynków ugina się od absurdalności, żywiąc widzów nadzieją na spektakularny koniec. I tych nadziei nie zawodząc, skoro swoją szansę na "wmordędawanie" otrzymuje nawet osiemdziesięciodwuletni Christopher Lloyd. Bo jeśli już się bawić, to bez taryfy ulgowej. I bez jojczenia, że boli. 
1 10
Moja ocena:
8
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones