Recenzja filmu

Akademia pana Kleksa (2023)
Maciej Kawulski
Antonina Litwiniak
Tomasz Kot

Witajcie w naszej bańce

Kawulski robi, co w jego mocy, by nasze buzie otwierały się w zachwycie. I niekiedy mu to wychodzi - bardziej jednak za sprawą kreatywnych pomysłów niż dzięki skali wykorzystania efektów
Witajcie w naszej bańce
Po "Panu Samochodziku" i "Znachorze" przyszedł czas na "Akademię pana Kleksa" – nostalgiczny powrót do rodzimej popkultury lat 80. w pełnym gazie. Z jednej strony - nic łatwiejszego niż odtwarzanie, powtarzanie, ponowne adaptowanie. Z drugiej - tak łatwo spotkać się z zarzutem o wtórność i żerowanie na starych pomysłach. I nie da się uniknąć porównań z kultowymi filmami. Maciej Kawulski musiał być tego w pełni świadomy. Wskoczył w ten projekt na główkę, pławi się w nostalgii, nie ucieka od nawiązań do klasycznej trylogii, ale jednocześnie za wszelką cenę chce uwspółcześniać i tworzyć swoją własną, nową bajkę. Czy znajdzie się widownia, która podzieli jego entuzjazm? 



 Umówmy się - Kawulski miał znacznie trudniejsze zadanie niż Gradowski. Na początku lat 80. wielkie amerykańskie widowiska fantasy były w polskim repertuarze towarem reglamentowanym. Było ich niewiele, więc i rynek nie był wysycony. Dlatego rodzime ersatze młodzieżowego Kina Nowej Przygody traktowano niemal jak hollywoodzkie blockbustery. Jak natomiast dziś zrobić wrażenie na widowni, która niejednych "Potterów", "Hobbitów” i innych "Avatarów” już przerobiła? Szczególnie, jeśli nie ma się do dyspozycji takich środków jak amerykańskie wytwórnie.  



Kawulski robi, co w jego mocy, by nasze buzie otwierały się w zachwycie. I niekiedy mu to wychodzi - bardziej jednak za sprawą kreatywnych pomysłów niż dzięki skali wykorzystania efektów specjalnych. Kleks zatem raczy swoich uczniów magicznymi, zaskakującymi lekcjami, za kolejnymi ogrodowymi bramami czekają światy klasycznych bajek, na horyzoncie majaczą obce planety i egzotyczne, latające wyspy. Kolory się mienią, filtry dodają niesamowitości, scenografia potrafi zaskoczyć, podobnie zresztą jak stylizacja bohaterów. Wszystko wygląda jak nabrzmiała do gigantycznych rozmiarów opalizująca bańka mydlana. 



Wielkim - może największym - walorem filmu jest również aktorstwo. Szczególnie Sebastiana Stankiewicza w roli szpaka Mateusza i Tomasza Kota, czyli tytułowego pana Kleksa. Popularny "Stanki" może w pełni zademonstrować swój komediowy talent, nawet jeśli napisano mu tylko jeden żart, na dodatek skatologiczny. Kot natomiast to Kleks wyciągnięty wprost z klasycznych ilustracji powieści Brzechwy autorstwa Jana Marcina Szancera. To Kleks zakręcony, magiczny, trochę tajemniczy, jednocześnie nieco niepokojący, ale i ciepły - prawdziwie sympatyczny. Szczerze mówiąc - znacznie lepszy niż ten Piotra Fronczewskiego, z którym zawsze miałem problem ze względu na jego koturnowość, sztywność i chłodny dystans. Zresztą Fronczewski także jest w obsadzie i gra… właściwie nie wiadomo kogo. Trochę Brzechwę, trochę doktora Paj Chi Wo, trochę sąsiada Ady Niezgódki. Ale chyba najbardziej samego siebie, niegdysiejszego odtwórcy tytułowej roli, który pojawia się tu tylko w celu nawiązania do kultowego dzieła. 



Zresztą pytania, o to, "kto jest kim" i "jaka jest jego rola w opowieści" pojawiają się podczas seansu w głowach widzów o wiele więcej razy. Zbyt często zwyczajnie nie wiadomo, dlaczego coś się dzieje i z jakiego powodu akurat w ten, a nie inny sposób. Dla przykładu: główna bohaterka - Ada Niezgódka - ma kolegę Alberta, który jakimś trafem (nie wiadomo jak) gubi się w bajce o dziewczynce z zapałkami. Ot tak, chyba tylko po to, by dodać całości nieco dramatyzmu. Tego ostatniego jest jak na lekarstwo, a winien temu bardzo słaby pod względem potoczystości opowiadania, ale także przez zbyt wielką deklaratywność, scenariusz. To jeden z tych filmów, który jest najlepszy wtedy, gdy oprowadza i tworzy spektakl. Gdy jednak ma wprowadzić jakąś fabułę, to efektownie migocząca bajka zwyczajnie pryska. Antagoniści nie straszą, protagoniści nie zdobywają naszej sympatii, historia nie angażuje. 



Za chaos, który powstaje w drugiej połowie filmu, odpowiada w równym stopniu reżyser. Dziwie się, że Kawulski, projektując całą serię "Kleksów", nie wykazał się instynktem samozachowawczym i nie pozostał przy produkowaniu, oddając funkcję reżysera komuś innemu. Jego zdolności inscenizacyjne są znikome, gubi się nie tylko w rozbuchanej scenografii, ale również w CGI, szatkuje też opowieść nieudolnym montażem. Zamiast potoczystej akcji mamy do czynienia ze zbiorem luźno powiązanych ze sobą scen. Są one dodatkowo źle zbudowane pod względem tempa. Raz wleką się niemiłosiernie, by za moment przyśpieszyć do tego stopnia, że zupełnie nie wiadomo, dokąd akcja pędzi i co w ogóle oglądamy. 

Wielkim walorem filmów Gradowskiego była muzyka, przede wszystkim piosenki skomponowane przez Andrzeja Korzyńskiego. Można więc było się spodziewać, że podobnie będzie tym razem - w końcu w akcję promocyjną zaangażowanych było wielu świetnych muzyków. Dziwi więc, że „Akademii…” daleko do musicalu. A szkoda, bo nieliczne sceny śpiewane są naprawdę bardzo udane, zarówno pod względem fabularnej kreatywności, jak i muzycznych kompozycji. Oddają to, co w tym projekcie bodaj najlepsze, czyli odświeżający mix retro-nostalgii i współczesności. Są przeznaczone dla młodego ucha, ale pobrzmiewają w nich nawiązania do kompozycji Korzyńskiego. 



W ogóle stosunek twórców do filmów z lat 80., jak i do samego literackiego pierwowzoru jest nieoczywisty. Z jednej strony za wiele się nimi nie przejmują - Adaś na przykład stał się Adą - ale z drugiej nieustannie puszczane jest oko do starszej widowni, wychowanej na "Marszu wilków" i paździerzowych dekoracjach filmów Gradowskiego, do których Kawulski wprost nawiązuje. Zresztą znacznie bliżej filmowi do dzieł sprzed lat niż do samej książki.

Wiele rzeczy spotka się z pewnością z krytyką. Na przykład nieustanne cytowanie, czerpanie całymi garściami z popularnych filmów i literackich serii. To prawda - jest tego co niemiara: nad głowami unoszą się latające wyspy jak z "Avatara", na horyzoncie majaczą planety z "Gwiezdnych wojen" czy innego "Valeriana i Miasta Tysiąca Planet", wilki przypominają orków z "Władcy Pierścieni", budynkowi akademii niedaleko do Hogwartu, jeden z uczniów jako żywo przypomina Malfoya, a w ścieżce dźwiękowej cytuje się znany motyw ze "Stranger Things". Tyle że nie jest to bezmyślne kopiowanie, a przemyślana strategia, zresztą bardzo dobrze zrealizowana. Już książkowa wersja "Akademii…" była meta-bajką – opowieścią o innych opowieściach, które literalnie sąsiadują obok baśni o panu Kleksie. U Gradowskiego, jak dobrze się przyjrzeć, również mamy postaci wzięte z klasycznych bajek - Pinokia, Królewnę Śnieżkę, a nawet Myszkę Miki i Kaczora Donalda. Kawulski natomiast mówi językiem współczesnych "bajek", czyli wielkich kinowych (i serialowych) blockusterów. W ten sposób stara się dotrzeć do wyobraźni nowej widowni, a jednocześnie oddać ducha powieści Brzechwy. 



Ten rodzaj uniwersalnego powabu wcale mnie nie razi. Widać go nie tylko na poziomie wizualnych nawiązań. Akcja rozpoczyna się w Nowym Jorku, uczniami Akademii są dzieciaki z różnych zakątków globu, a produkcyjnie próbuje się gonić średnią europejską półkę filmów dla dzieci. Kawulski zdaje się realizować niegdysiejsze sny Gradowskiego, który również wierzył w międzynarodowy sukces swoich filmów. Także w wymiarze komercyjnym. Przecież to właśnie seria o Kleksie w pionierski sposób wprowadziła na dużą skalę do Polski modę na filmowe gadżety. Nie ma wątpliwości, że nowa "Akademia…" to projekt czysto komercyjny (product placement dawno nie kłuł w oczy tak bardzo, choć całkiem nieironicznie doceniam, że niemal wszystkie logo upchnięto w jedną, otwierającą film scenę). I tak długo nie będzie w tym niczego złego, póki ambicje zarabiania pieniędzy będą szły w parze z wysokim poziomem realizacji. Ale gdy tylko oczekiwania i rzeczywistość zaczną się rozjeżdżać, marzenia o globalnym sukcesie prysną. Jak kolorowa bańka. 
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones