Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-04-01

Artykuł opublikowany w numerze 04.2011 na stronie nr. 88.

Tekst: Józef Baran,

Singapurski model szczęścia


Świat z jednej strony tęskni za pierwotnymi matecznikami; a z drugiej – błyskawicznie niszczy, globalizuje te najpierwotniejsze enklawy. W ostatniej dekadzie: Laos, Kambodżę, Tajlandię, wyspy Borneo, Jawę, cudowne

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

zakątki Malezji...
Gdziekolwiek otworzy się takie nisze, dziewicze zakątki na Ziemi – to zaraz wlewa się tam, jak lawa, masa turystów.
Zaraz powstają biura, lotniska, kurorty, bazy usługowe, domy towarowe, wieżowce, banki… I ostatnie skrawki egzotyki błyskawicznie są ścierane z powierzchni globu. A turyści, uciekający przed cywilizacją na koniec świata, nie natrafiają na zaciszne oazy zieleni i nieskażonej przyrody, lecz… na tłumy, korki, reklamy, sztuczne światy z żelbetonu, szkła i stali.
Takim właśnie sztuczno-globalnym światem, wzbudzającym u humanisty skrajnie sprzeczne uczucia, jest Singapur.
Jedna z najbogatszych wysp azjatyckich, istniejąca jako niepodległe państwo zaledwie od 45 lat i wyhodowana jak w donicy przez Lee Kuan Yewa, kreatora Miasta Lwa (Singa Pore) i wieloletniego premiera (od 1959 do 1990 r.). Wtedy ustąpił z urzędu, lecz pozostaje nadal szarą eminencją Singapuru, tzw. ministrem-mentorem w rządzie swego syna Lee Hien Longa, aktualnego premiera. Synowa Lee – jest z kolei szefową wielu firm i jedną z najbogatszych kobiet w Azji.
Można rzec, że Miasto Lwa to firma-państwo zarządzana przez jedną rodzinę.

Od 1967 roku niepodzielnie sprawuje tu rządy Partia Akcji Ludowej (założona przez Lee Kuan Yewa) i wybierana demokratycznymi głosami Singapurczyków, którzy wprost nie wyobrażają sobie innego układu partyjnego.

Pod względem żywności Singapur jest prawie całkowicie zglobalizowany. Zresztą w ogóle nie posiada własnych zasobów naturalnych, dlatego, gdy schodziłem na codzienne śniadanie w hotelu „Fraser Suites” musiałem się zajadać produktami ściągniętymi z różnych stron świata, m.in. zetknąłem się tam nawet z herbatką ziołową „Vitalis” z Polski.
Mieszka tam ponad 4,5 miliona mieszkańców. Większość stanowią byli Chińczycy, kilkanaście procent – to Hindusi, parę procent – Malaje i Indonezyjczycy, niecały procent – biali. Przyglądając się regułom tu rządzącym można rzec, że Singapur jest wyjątkiem od reguły, paradoksalnym dowodem na to, że można połączyć ogień z wodą: dyktaturę i nierespektowanie praw jednostki – z liberalizmem; kontrolę – z wolnym handlem; surowe prawo – z wolnością wyznania i tolerancją; faktyczną jednopartyjność z …demokracją. I że daje to wyśmienite rezultaty, przynajmniej w sferze materialnej! W 2010 roku Singapur odnotował najwyższy wzrost gospodarczy.
Jest tu najwięcej komputerów na świecie na głowę mieszkańca, znakomicie funkcjonuje gospodarka wolnorynkowa, supernowoczesne lotnisko przyjmuje 50 milionów pasażerów rocznie, a firma rządowa Singapore Airlines, niezależna 

od światowych reguł, działa jak szwajcarski zegarek.
Tak, tak...
Najwyższy materialny poziom, wysoka średnia długość życia, a z drugiej strony – restrykcyjne prawo: 500 dolarów mandatu za wyrzucony na ulicę papierek! Dożywocie za posiadanie narkotyków! Kara śmierci za gwałt! Kara chłosty za chuligaństwo!
O tym ostatnim mógł się przekonać pewien amerykański turysta, skazany na 10 kijów i pół roku więzienia za pomalowanie 18 samochodów sprayem i pocięcie w kilkunastu autach opon. Sprawa odbiła się szerokim echem w światowych mediach, jednak nawet Amerykanie i osobiście w to zaangażowany Clinton niewiele wskórali. Zmniejszono co prawda liczbę kijów dla amerykańskiego „swawolnego Dyzia” i w końcu nie dostał ich 10, a 6, ale trzeba pamiętać, że każdy wrzyna się w ciało i przecina je do kości, pozostawiając bliznę. Po każdym przychodzi do delikwenta lekarz i opatruje ranę. Czeka się z następnym kijem do momentu, gdy ofiara będzie gotowa do jego „odbioru”...

 

 

Obłoczna sprawa

 

 Państwo gnieździ się na obszarze zaledwie dwa razy większym od Krakowa i jest drugim co do gęstości zaludnienia w świecie, więc musi rosnąć w górę – co też czyni, przy pomocy architektów – z poetycką przemyślnością i fantazją.
Gdy wyglądałem przez okno pokoju z XX piętra – widziałem wijący się w dole kanał i mrówczą krzątaninę aut, a na wprost oczu – drapacze chmur. Metafory i skojarzenia same cisną się do głowy:

 

Singapur to obłoczna sprawa

lotnisko rakiet ze szkła i betonu
startujące w przyszłość
wprawione w ruch dwudziesto-, trzydziestopiętrowe,
czarodziejskim zaklęciem zastygłe w locie
wryte w niebo (...)

a wieczorem przypominają olbrzymie parostatki
żeglujące między obłokami
z tysiącami rozświetlonych kabin-okienek
w których mieszkańcy układają się
do kosmicznej wyprawy w sen (...)

 

 

A przecież…

 

 

 

…jeszcze w latach 60. w wielu miejscach, gdzie stoją dziś wieżowce były bagna, mokradła i dżungla – opowiadał Sing Choin Mee oprowadzając nas po muzealnych salach China Town, w najstarszej singapurskiej dzielnicy. Chińczycy, którzy przypływali „za chlebem” mieli okropne maniery: obsikiwali podwórka, opluwali się na przystankach, wyrzucali śmieci przed dom – gdyby więc nie surowe restrykcje wymyślone przez Lee Kuana Yewa, trudno byłoby wytępić te rażące praktyki. W porze monsunowej dzieci taplały się po kolana w błocie, panował głód, brud, uliczki były ciasne, w domach – brak toalet, gazu, w piecach palono drewnem, więc zdarzały się częste pożary.

Trudno się dziwić, że dziś, gdy najbardziej elementarne potrzeby zostały zaspokojone – jego mieszkańcy akceptują bez sprzeciwu reguły polityki Lee Kuan Yewa. Większość mieszka w zbudowanych przez rząd wieżowcach, dzięki czemu zniknął problem bezdomnych i slumsów, z którymi borykają się ościenne państwa. Prawie każdy Singapurczyk ma dobrze płatną pracę, więc pracuje, pracuje, pracuje od rana do wieczora, a w przerwach je, je, je, bo uwielbia to jeszcze bardziej od pracy.
Na dzień dobry Singapurczyk pyta Singapurczyka – „czy już jadłeś?” i jest to ich narodowe pozdrowienie. Ten nabożny stosunek do „wcinania” (ja przywiązałem się tam do ryżu z kaczką) ma atawistyczne podłoże. Kiedyś umierali z głodu i wycieńczenia, więc teraz pragną się najeść do syta, nie tylko za siebie, ale i za wygłodniałych przodków, do których się zresztą modlą i którym składają ofiary.

Poza tym – 44 tysiące Singapurczyków to milionerzy! A jednak ten zglobalizowany i zmaterializowany do cna Singapur musi budzić we mnie, poecie, apokaliptyczne wizje przyszłości, w których sztuka staje się niepotrzebna i żyje się „samym chlebem”, a sprawy ducha pozostają na marginesie.

 

 

Cena sukcesu


Cena za nieprzerwane pasmo sukcesów ekonomicznych była wysoka: cokolwiek rząd wymyślił – naród musiał się zgadzać bez słowa sprzeciwu. To z kolei wiązało się z silnie zakorzenionym poczuciem hierarchii: „boss” to bóg,

podwładni maja być posłuszni wobec przełożonych, młodzi wobec starszych, jednostka podporządkowana jest grupie, społeczności, państwu, bez względu na to czy się jej to podoba czy nie.

Wojtka Kędziora, polskiego przedsiębiorcę mieszkającego już kilkanaście lat na tej wyspie – zachwyca pracowitość i karność obywateli, genialna organizacja państwa oraz wyśmienity marketing Singapurczyków, przyciągający biznesmenów z całego świata – przede wszystkim ofertą niskich podatków.
Są i tacy, co wyrażają się wręcz pogardliwie o tym „państwie termitów”, bez wyższych potrzeb duchowych. Znajoma odsłania przede mną materialistyczną twarz Singapuru, wyrachowanie Singapurczyków, ich całkowity brak szacunku dla książek, twórców, arcydzieł ducha ludzkiego.
– Artyści nie mieli nigdy poważania w kraju zrodzonym z ducha Konfucjusza i jego myśli o idealnym państwie. Co prawda istnieje tu – opowiada – wspaniała Esplanada, w której odbywają się koncerty i występy teatralne zagranicznych zespołów. Ale na przykład w orkiestrze singapurskiej gra aż pięciu Polaków i tylko jeden rodowity Singapurczyk. Pozostali muzycy są ściągani na kontrakty z zagranicy.
Znajoma jest wyraźnie rozczarowana Singapurem. Dzieli się za to z zapałem wrażeniami ze swych wycieczek na dzikie 

tereny Malezji. Darzy sympatią Malajów, którzy są biedni, ale mają swój honor. Na Borneo, gdzie zostali zaproszeni wraz z mężem na obiad przez rodzinę indonezyjską, zobaczyli taką wzajemną miłość między ludźmi, że ubogie jedzenie w chatce wydało im się ucztą w pałacu królewskim.
Mówi mi, że owszem – można ulepić „mix-Singapurczyka”. Można go uczynić bogatym, pracowitym, zdyscyplinowanym, ale co z tego, gdy nie ma on wpojonych potrzeb i zamiłowań estetycznych, duchowych… Pieniądze, pieniądze, pieniądze.
Pieniążki składa się na specjalnym talerzyku bogom, aby zapewnić sobie pomyślność finansową.
Kobieta opowiada anegdotę o gospodarzu jej domu. Ma on najnowszy model ferrari, dom i brakuje mu tylko paru przednich zębów, czego zresztą nie zauważył, do momentu, gdy...
– Pewnego dnia zapytał mnie chytrze, dlaczego nie kupimy sobie auta.
– Nie stać was?
– Odpowiedziałam mu: Dla tego samego powodu, dla którego ty nie wprawiasz sobie zębów...

Materializm wyzierający ze wszystkich kątów singapurskiego ducha i będący jedynym kryterium oceny człowieka – obrzydził jej do cna pobyt w Singapurze, więc nie chce tu zostać zbyt długo.

 

 

Na wybiegu


Taryfiarz, z którym jechałem do podnóża góry Bukit Timah, miał już z Polakami do czynienia, gdyż pływał po dalekich morzach. Dlatego, w chwili szczerości, pozwolił sobie na trafne porównanie, oddające charakter tej wyspy-państwa:
– Singapur to jeden wielki ogród zoologiczny, w którym mieszkańcom żyje się komfortowo i bezpiecznie. Każdy ma zapewnione bezpieczeństwo, mieszkanie, jedzenie, pracę, ale każdy ma też wszczepiony od urodzenia „chip” autokontroli. Wie, co mu wolno, a co nie. Czyli – wybieg niewielki, wolność ograniczona…
To porównanie do ogrodu zoologicznego brzmi w jego ustach odważnie, jeśli się zważy, iż Singapur otoczony jest siecią niewidzialnych oczu i uszu, które wszystko chcą słyszeć i widzieć. To też przejaw doskonałego funkcjonowania maszynerii państwa...
Jak na razie, erotyzmu i wydajności seksualnej nie da się jeszcze zadekretować. Może dlatego Singapurczycy, zajmujący najwyższe lokaty we wszelkich światowych statystykach, nie bardzo wiedzą jak się zachowywać w tej intymnej sferze i pod względem aktywności seksualnej znajdują się na szarym końcu. Czy sam już ten fakt nie budzi wątpliwości co do singapurskiego modelu szczęścia?

 

 

Z wizytą u kuzynów


Na najwyższym wzniesieniu Singapuru, Bukit Timah (167 m powyżej poziomu morza), atrakcją uratowanych od globalizacyjnego wyroku śmierci lasów deszczowych są, oprócz wrzasku cykad i egzotycznych kształtów tropikalnych drzew (shorea, biku-biku, bengbeng, setaya), makaki – małpki szerokonose.
Oglądamy akrobatyczno-baletowe popisy makaków w gałęziach drzew i na lianach. Przeskakują po 3-4 metry w powietrzu, jedzą grzybki-pasożyty rosnące drzewach, pałaszują liście. Małpki też przyglądają nam się z uwagą. Podchodzą do nas blisko, gdy wracamy ze szczytu. Muszę im rzucić na pożarcie banany, żeby nie kusiły zapachem.
Jak tu nie skorzystać z okazji, żeby z nimi pogawędzić, tym bardziej, że jako poeta czyli człowiek zachowujący resztki pierwotnej wrażliwości – nie zatraciłem całkowicie daru porozumiewania się z Naturą. Patrzą na mnie z lekka ironicznie, gdy je pytam czy nie chciałyby się zamienić losem. Z człowiekiem. Zdają się kiwać przecząco głowami: nie, pragną pozostać z woli natury na pradawnym miejscu w hierarchii ewolucyjnej. Wiedzą swoje, że są tu szczęśliwsze niż ja tam, w hotelu. Wiedzą też, że należy się trzymać z daleka od cywilizacji.
– Czy warto wam było piąć się po drabinie ewolucji? – zdają się mnie pytać. – Przecież żyjemy tu dalej jak w raju. Mamy koncerty cykad i ptaków, urozmaicone życie. Skaczemy po ziemi i po wierzchołkach drzew, obserwujemy świat z wysoka, a gdy trzeba – patrzymy na was z bliska i widzimy, że jesteście smutnymi dwunogami, brakuje wam naszej spontaniczności i radości istnienia, poruszacie się wolno, nieporadnie. W majestacie drzew jesteśmy na swój sposób od was szczęśliwsze – drodzy dalecy kuzyni z wielkich metropolii, którzy wykarczowaliście lasy, stawiając w zamian te dziwne niebotyczne wieżowce. I co? Goło, betonowo, smogowo? Ni ptaszę nie zakwili, ni prosię nie zakwiczy…
Na postoju taksówek u podnóża Bukit Timah rozlokowały się makaki – piraci. Zbliżają się do nas w celach rabunkowych. Trzeba uważać. Podobno gdzieś w okolicach niemieckiej szkoły, przylegającej do rezerwatu, napadają na dzieci, zabierają im śniadania, banany. Niedawno nawet jedno poraniły. Są bezczelne i nie mają wobec nas, dalekich krewnych, żadnych kompleksów.
Robimy sobie z jednym sympatycznie wyglądającym makakiem „zdjęcie familijne”, a potem, omijając szerokim łukiem całe stado małp, z ulgą wskakujemy do taksówki...


PS. Niedawno widziałem po raz kolejny film „Buena Vista Social Club”. Kubańczycy są znakomitym przykładem tego, że radość życia nie ma związku z materialnym niedostatkiem, tak jak nie jest zależna od dobrobytu.
W Hawanie brudno, tandetnie, kamienice odrapane, ustrój wydawałoby się o wiele gorszy niż w na wskroś kapitalistycznym Singapurze…A mimo to ludzie śpiewają, tańczą na ulicy, cieszą się życiem, a ars amandi kwitnie, choć klimat podobny tu i tam...
Jak to jest i jaki powinien być model szczęścia?
Niewątpliwie ani Singapur, ani Kuba nie są optymalnymi dla ludzkości rozwiązaniami w kwestii: jak żyć. Może, gdyby się dało wypośrodkować modele – osiągnęlibyśmy pełnię?
Mądrzy Grecy wiedzieli, że do osiągnięcia pełni szczęścia zbliżyć ich może wyznawany przez nich system wychowawczy zwany pajdeją, polegający na harmonijnym kształtowaniu ducha i ciała. Ale to już osobna kwestia...