Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rogate czapki pana Sowy

Redakcja
Rogata czapka, o prostokątnym denku - najbardziej polskie nakrycie głowy, konfederatka, krakuska, czyli po prostu rogatywka. Jeszcze tuż po ostatniej wojnie zdobiła głowy oficerów, strażaków, kolejarzy - szczególnie pięknie prezentowali się zawiadowcy stacji w ogniście czerwonych rogatywkach. Z czasem ustąpiła okrągłym mundurowym czapkom i tylko nieliczni - jak tercjan w mojej Szkole im. Henryka Jordana, w samym sercu Zwierzyńca - nosili tradycyjne nakrycia głowy. Rogatywka tercjana ze Szkoły nr 31 była granatowa, z fioletowymi (a może niebieskimi? Już nie pamiętam...) wypustkami. Na jej otoku srebrzył się herb królewsko-stołecznego Krakowa - żeby wszyscy wiedzieli, że mają do czynienia nie z byle kim, ale z miejskim funkcjonariuszem. Jeszcze można było zobaczyć rogatywki na głowach ostatnich miejskich posłańców, czyli kurierów, drzemiących w Rynku, przed Krzysztoforami.

Andrzej Kozioł

Rogatywka - to dzieło sztuki, zadanie nie dla robotnika pracującego przy taśmie, ale dla rzemieślnika z duszą artysty

Jeszcze podczas studiów, odrabiając na raty wojsko, jeden dzień w tygodniu, nosiliśmy rogatywki - sukienne, miękkie, zwane polówkami. Nie miały w sobie nic z zawadiackiej sztywności prawdziwych rogatych czapek, chociaż niektórzy koledzy usiłowali usztywnić denka, nadać polówkom sznyt - przedwojenny i oficerski.
Stare tradycje wracały powoli. Dopiero po 56 roku podhalańczycy włożyli przedwojenne mundury. Pierwszego żołnierza w góralskim kapeluszu z piórem i w pelerynie zobaczyłem w 1957 roku na krakowskim Rynku. Trwał jakiś festyn - chyba z okazji 1 Maja - ale podhalańczyk budził większe zainteresowanie niż estradowe śpiewy. Otoczył go tłum ludzi - smarkaczy takich jak ja i dorosłych, nawet starych. Kobieta w staroświeckim, śmiesznym kapeluszu dotknęła rąbka zielonej peleryny i rozpłakała się.
Rogatywki wróciły później. Po proklamowaniu stanu wojennego telewizja co rusz pokazywała ten sam filmik. Przez wieś - prawdziwie rustykalną, jak ze starych pocztówek - maszerował oddział (fachowo rzecz biorąc, pododdział, bo oddział zaczynał się od pułku). Oczywiście, ze śpiewem na ustach, bo wojsko musi maszerować ze śpiewem, i w rogatywkach. W ten sposób WRON, Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, zwana Wroną, chciała wywołać w sercach Polaków ciepłe, prowojskowe uczucia. Niekiedy udawało się, matka znajomych, staruszka mocno przedwojenna, tak się wzruszyła rogatywkami, że wszystko, co posiadała, postanowiła zapisać salwatorowi ojczyzny - generałowi Jaruzelskiemu.
Rogatywki wracały przez telewizję, przez Kompanię Honorową WP, aby wreszcie znów stać się częścią umundurowania. Odwykliśmy od nich, więc tu i ówdzie sarkano - że śmieszne, że operetkowe. Może trochę - ale w końcu mundury zawsze miały w sobie coś operetkowego i ciągle mają w swej paradnej wersji - poczynając od francuskiego kepi, poprzez pióra na hełmach włoskich bersalierów, po mundur greckich gwardzistów, już nie z operetki, ale wręcz z baśni. Za rogatywką przemawiała jednak nie tylko jej malowniczość, ale przede wszystkim historia. Rogate czapki noszono w Polsce od XVI wieku, a częścią umundurowania stały się w roku 1768, kiedy zaczęli je nosić konfederaci barscy, stąd jedna z nazw rogatywki - konfederatka.
Rogatywki na lata znikły z wojskowego umundurowania, ale ciągle były noszone - przede wszystkim po wsiach, przez strażaków. Jeszcze wiejscy fajermani chlubili się mosiężnymi, prastarymi kaskami, takimi samymi, jakie nosił święty Florian, czuwający na dziesiątkach małomiasteczkowych ryneczków - ze sztandarem w jednej i skopkiem pełnym wody w drugiej ręce. Jeszcze paradowali w rogatywkach, może starych, przedwojennych, a może świeżo uszytych. Jeżeli rogatywki były nowe, prawdopodobnie pochodziły z pracowni pana Sowy.
Na wystawie przy ulicy Szewskiej 15, nieopodal innego starego zakładu, w którym nieśmiertelny szkielet parasola można było pokryć nowym materiałem, zawsze leżała strażacka rogatywka - granatowa, z pięknie okutym daszkiem, z denkiem przekreślonym krzyżem wypustek i zawadiacko opadającym na prawą stronę. Pan Henryk Sowa, ojciec dzisiejszego właściciela zakładu, niestety, przeniesionego na ulicę Rakowicką, bo ze starych pracowni rzemieślniczych przy Szewskiej ocalał jedynie zakład pana Płonki, zegarmistrza, był jednym z pierwszych czapników Polaków. Owszem, przy ulicy św. Jana działał przesławny Kurzydło, ale specjalizował się przede wszystkim w kapeluszach. Czapki to była żydowska specjalność. Nie tylko w Krakowie, także na prowincji. Kiedy wybuchła sława Legionów i komendanta Piłsudskiego, mojego ojca i jego brata, stryja Antoniego, babka powiozła do Tarnowa, aby kupić im czapki - maciejówki. Najstarszy z braci, stryj Józef, już zamienił austriackie czako na maciejówkę i tłukł się gdzieś po bezdrożach Galicji. Czapnik - ortodoksyjny Żyd, pejsaty i jarmułkowy - miał legionowe czapki we wszystkich, także dziecięcych rozmiarach. Kupowali je mieszkańcy miasta, ale także chłopi - bo legenda Legionów, choć świeża, była wielka i fascynująca, ulegali jej także mieszkańcy podtarnowskich wsi, prawnukowie uczestników galicyjskiej rabacji.
Ślad po Żydach czapnikach można znaleźć w młodopolskiej balladzie o pelerynie, części umundurowania ówczesnej bohemy, równie obowiązkowej jak rozciągnięty czarny sweter w czasach fascynacji egzystencjalizmem. Przyciśnięty głodem artysta chce dla chlebnych rozkoszy sprzedać swą pelerynę, swój znak cechowy, Żydowi. Kiedy dowiaduje się, że nabywca na__czapki potnie _pozieleniałą pelerynę, wyrywa mu ją z rąk, _besztając stokrotnie.
Pan Henryk Sowa zaczynał w latach dwudziestych, u Józefa Pawluszka, a więc, sądząc z nazwiska, Polaka. Później pracował u pana Kurzydły seniora, przy ulicy św. Jana. Na ciemnym śródmiejskim podwórku bawiła się dziewczynka - za kilka lat miała zostać żoną Kurzydłowego czeladnika. A sam czeladnik, już wyzwolony, z mistrzowskim dyplomem, zaczął samodzielnie szyć czapki w zakładzie przy ulicy Szewskiej. Był rok 1939. Pracownia miała w tym miejscu przetrwać przez niespełna półwiecze, w 1986 roku kamienica poszła do remontu, zakład został przeniesiony na Rakowicką - poza centrum. Niewiele brakowało, aby przestał istnieć. Syn Henryka Sowy, Jacek, nie tylko skończył studia, elektrotechnikę na AGH, ale rozpoczął karierę naukową. Został młodszym, później starszym asystentem, a kiedy porzucił uczelnię, podjął pracę jako kierownik serwisu - daleko od Krakowa, bo w Nowej Hucie, daleko od kaszkietów, furażerek i rogatywek.
Jednak rogatywki zwyciężyły, magister inżynier elektrotechniki zaczął uczyć się czapniczego fachu, aby z czasem komisji cechu krawców i zawodów pokrewnych przedstawić majstersztyk i otrzymać mistrzowski dyplom.
Pracownia przy Rakowickiej jest malutka, więc na górę, na antresolę, prowadzą schody własnoręcznie sklecone przez pana Jacka. Na górze jest gorąco, więc ziąbem dmucha klimatyzacja, a pan Jacek wyciąga z szuflady cztery kawałki grubej tektury. To pamiątka po ojcu i jednocześnie klucz do rogatywkowej tajemnicy. Szablony, według których wycina się zasadniczą część rogatywki - kwadratowe denko.
Szablony są stare, ich brzegi wytarły się, więc trzeba chytrze dorzucić po odrobinie materiału z każdej strony - z precyzją, jakiej nabywa się dzięki doświadczeniu. Mało tego, mogłoby się wydać, że kwadrat przecięty dwoma przekątnymi rozpadnie się na cztery identyczne trójkąty. Tak bywa tylko w geometrii, w czapnictwie już nie. Cztery szablony nie są idealnymi trójkątami, nie mają też identycznych kształtów. I właśnie w tej nieregularności ukrywa się tajemnica rogatywek pana Sowy. Ich doskonałość, niedościgła dla innych. Dla kogo? Mniejsza z tym, ale są w Polsce zakłady, które produkują takie rogatywki, że pożal się Boże...
Kiedy denko jest już skrojone, trzeba je zeszyć, na styku brytów precyzyjnie wszywając wypustki, które utworzą kołowy krzyż. Sztywne denko opada ku otokowi. Powinno opadać miękko, ale niektórzy usztywniają je - co jest błędem, i to kardynalnym! Jeszcze podszewka, jeszcze daszek - i czapka już prawie gotowa. Gdzieś w kącie, zapomniana, stoi maszyna, którą kiedyś używano, mocując do daszka okucie. Dzisiaj kupuje się gotowe daszki.
Czego jeszcze brakuje? Emblematu na otoku. Niekiedy kupują gotowe, maszynowo wyhaftowane, niekiedy sami - pan Jacek i jego żona, Halina - haftują gwiazdki lub skomplikowane herby - srebrnym bajorkiem, kolorową nicią. Na okrągłych czapkach zakładów pogrzebowych, na podobnych, noszonych przez hotelowych i restauracyjnych portierów, wystarczą zwyczajne litery układające się w informacyjny napis, miechowscy bożogrobcy muszą mieć na beretach czerwone jerozolimskie krzyże, strażacy nieco bardziej zawiłe emblematy.
Pracownia specjalizuje się w rogatywkach (chlubiąc się tym, że rogatywka uszyta przez ojca pana Jacka spoczęła na trumnie generała Wieniawy-Długoszowskiego), ale przygotowuje również inne nakrycia głowy. Profesorskie birety, wspomniane już czapki dla portierów. Czapki dla ochroniarzy żółtego, "papieskiego" pociągu, który na krakowskim dworcu wygląda jak przybysz z przyszłości lub przynajmniej z dalekich krajów.
Od czasu do czasu trafią się specjalne zamówienia - a to komuś, nie wiadomo dlaczego, zamarzy się belgijskie wojskowe czako, a to teatr zażyczy sobie nakryć głowy, które mogą wystąpić w "Damach i huzarach". Nikt już nie zamawia studenckich czapek, które na chwilę odżyły w 1968, jako protest przeciwko brutalnemu tłumieniu uczelnianych demonstracji. Uczniowie - za moich czasów surowymi szkolnymi przepisami zmuszani do noszenia czapek z granatowego aksamitu - chodzą z gołymi głowami lub w bejsbolówkach. Jednak od czasu do czasu zdarzają się zamówienia na uczniowskie czapki - dla pocztów sztandarowych. Jeżeli gimnazjum lub liceum ma sztandar, chce, aby podczas uroczystości towarzyszyli mu uczniowie w mundurowych czapkach.
Jednak u państwa Sowów można też kupić mniej uroczyste, bardziej cywilne nakrycia głowy. Na przykład kaszkiety.
Kaszkiety - duże, miękkie, uszyte z ośmiu brytów, zwane niekiedy baciarówkami - zawsze kupowałem w Warszawie. Bo chociaż nowa stolica nieomal we wszystkim ustępuje starej, to jednak warszawscy czapnicy robili lepsze kaszkiety - było w nich coś nieuchwytnego, ale charakterystycznego. Miękkość, plebejski, nieco knajacki szyk, zadziorna niedbałość. Kiedy chwalę warszawskie kaszkiety, pani Halina zbiega z pięterka i za chwilę przynosi kaszkiet jak trzeba - prawdziwie warszawski, chociaż uszyty w Krakowie, przy ulicy Rakowickiej. Niestety, ten typ czapek nie idzie - nikt ich nie chce. Klasyczne kaszkiety wyparły kaszkieciki garbate, z minimalnym, ukrytym daszkiem, rozpaczliwie brzydkie i noszone przez niektórych polityków. W rodzinnej gwarze państwa Sowów zostały nazwane "pingwinami".
Niestety, nie idzie nic cywilnego - ani klasyczne baciarówki, ani "pingwiny", ani kaszkiety pachnące dziewiętnastym wiekiem - z uchami zapinanymi na wierzchu czapki. Dlaczego? W supermarketach za kilka złotych można kupić czapki szyte na Dalekim Wschodzie, może przez chińskich więźniów, może przez szwaczki gotowe pracować dosłownie za grosze. Na szczęście jeszcze potrzebne są czapki, których nie da się wyprodukować przemysłowo, bo rogatywka - to dzieło sztuki, zadanie nie dla robotnika pracującego przy taśmie, ale dla rzemieślnika z duszą artysty.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski