Wracając do wędrowania – w eseju "Theatrum mundi, czyli Mała Hyszowa" wyraził pan wiele niepochlebnych słów o współczesnym teatrze. Czy to właśnie rozczarowanie światem artystycznym pchało pana w stronę natury?
Jeszcze w czasie studiów pewien kolega powiedział mi: "Wiesz Henryk, ty to nie jesteś rasowy malarz". Bardzo mi to schlebiało. Nie czuję przynależności do tej rasy. Ja chciałbym trochę inaczej. I nie czuję się w tym osamotniony, bo widzę, że coraz więcej osób jest w pewnej zwadzie z obowiązującymi modami estetycznymi. Moda to jest coś chwilowego, coś, co przychodzi i odchodzi. Przez to jestem nieco na bakier ze światem sztuki, jak i ogólnie z rzeczywistością. Platon miał chyba rację, mówiąc, że świat cały czas schodzi na psy. Niby jest coraz lepiej, choć z innej strony jest coraz gorzej.
To ciekawe, że o tym eseju ciepło wyraził się Bogusław Kierc, aktor i reżyser wrocławski, także poeta, który uważa, że tak właśnie należy teatr rozumieć, jak to tam napisałem. Ja też zresztą ten esej na swój sposób lubię, może nie ze względów artystyczno-estetycznych, ale ze względu na pewien rodzaj egzaltacji, który mnie w swoim czasie dopadał w górach.
A był to okres, w którym zacząłem czuć się źle w świecie sztuk wizualnych. Może nie tyle wyalienowany, ile zdegustowany tym, że musiałbym przynależeć do tego plebsu artystycznego, który musi się rozpychać i nieprzyzwoicie wynosić swoje ego. To wszystko wydawało mi się małe i żałosne. Nieco wcześniej próbowałem swoich sił w scenografii teatralnej, telewizyjnej i filmowej. I na domiar złego podczas jednej z tych prób, w warszawskim Teatrze Powszechnym, doświadczyłem zderzenia czołowego ze światem artystycznym. Nagle zobaczyłem, jakie to życie teatralne jest obłudne, jak ci aktorzy się obcałowują i gratulują sobie nawzajem, a może te uczucia najchętniej by wyrażali sztyletem. To mi się nie zgadzało z faktem, że dyrektorem wówczas był tam człowiek niekwestionowanej wielkości, bo Zygmunt Hübner to była postać niezwykłego formatu.
Także trochę na tej Małej Hyszowej się ze mnie ta trauma wylewała. Lepiej było pójść w góry i posiedzieć sobie gdzieś w słońcu na skałach i nareszcie mieć spokój od tego wszystkiego.
A gdyby miał pan wskazać najbliższe sobie miejsca na Śląsku?
Tych miejsc jest bardzo dużo, ale tak chronologicznie rzecz biorąc – nie powołując się już na dzieciństwo, tylko na wiek dojrzały, kiedy świadomie odnajdywałem własne szlaki – to wszystko zaczęło się gdzieś na ziemi kłodzkiej. A dokładnie mówiąc w Wambierzycach – nawet nie tyle w samych Wambierzycach, które, owszem, jako taki biblijny Disneyland są interesujące, tylko na sąsiadującej z tą miejscowością górze Heuscheuer, czyli Szczelińcu. Z kolejnymi podróżami to zaczęło zataczać coraz szersze kręgi – tu wspomnę oczywiście o Kłodzku jako centrum tej ziemi, gdzie z czasem zaczęło przybywać mi przyjaciół, których odwiedzałem. Ale ziemia kłodzka jest jednak dość zamkniętą enklawą, więc naturalnie nie sposób się było tam wystarczająco nasycić.
W drugiej kolejności musiałbym powiedzieć o Ślęży, która jest fascynującym faktem krajobrazowo-geologiczno-historycznym z ogromną literaturą na ten temat. No i oczywiście o pobliskich, jakby bliźniaczych, Wzgórzach Strzelińskich ze szczytem Gromnika.
W latach 80. wyniosło mnie trochę przypadkowo w Sudety Zachodnie. Wiązało się to z odkryciem na mapie miejsca, które nazywa się Zamek Wieczorny – po niemiecku Abendburg. Czyli Góry Izerskie, ale przecież żeby tam dotrzeć, należało się przedostać przez całą Kotlinę Jeleniogórską, a więc Karkonosze wraz ze Śnieżką, Rudawami Janowskimi i tak dalej.
No, ale i na tym nie koniec, bo – zgodnie z regułami antropologii – człowiek wędruje na zachód, więc na trasie pojawiły się też cała Kraina Wygasłych Wulkanów w Górach Kaczawskich, dawne Górne Łużyce i wreszcie Zgorzelec. Krótko mówiąc, właściwie cały kosmos. Tak też mógłbym powiedzieć – Śląsk stał się moim kosmosem.
Wszystkie jego miejsca są dla mnie mniej więcej równej wartości. Każde z nich wiązało się z jakimś przeżyciem, jakimś odkryciem, z którego inaczej się patrzy na tę nizinną przyziemność. Chyba trzeba byłoby powiedzieć, że najbliższym mi miejscem na Śląsku jest po prostu Śląsk.