Gdański ksiądz najpierw spektakularnie spalił na stosie "złe książki", a następnie nazwał to "niefortunnym zdarzeniem". Na naszych oczach sprawdzają się słowa księdza Józefa Tischnera, że chrześcijaństwu w Polsce nie grozi ani laicyzm, ani ateizm, ale po prostu parodia religii. Pogańskie i barbarzyńskie mechanizmy wskazywane są dziś jako skuteczne metody walki ze złem. Dla MagazynuTVN24 pisze ks. Kazimierz Sowa.
Polski Kościół, a dokładniej duchowni, nie mają dziś dobrej prasy. Ostatni przykład "sławy" to słynne (niestety już w wymiarze światowym) spalenie książek i innych przedmiotów uznanych za "szatańskie". Dla jednych obrazoburczy czyn przywołujący najgorsze skojarzenia: od inkwizycji poczynając a na hitlerowskich akcjach kończąc; dla innych (i co może nawet zaskakiwać, nie są to także odosobnione głosy) to "katolicki happening", w myśl zasady: głupio wyszło, ale przecież ksiądz chciał dobrze.
Pytanie, dlaczego komuś właśnie w Polsce, w XXI wieku, przychodzi do głowy walka z szatanem i innymi złymi siłami przez fizyczne unicestwianie w ognisku książek fantasy, schodzi na dalszy plan, jakbyśmy się wszyscy zwyczajnie bali przyznać, że w wielu pobożnych głowach zabobon i teologiczny analfabetyzm więcej znaczy niż dwa tysiące lat chrześcijaństwa.
Spalcie marność tego świata
Stos, na którym płonie wszystko to, czego nie rozumiemy albo w czym upatrujemy źródła swojego nieszczęścia, nie jest - niestety - ani niczym nowym, ani też (marne to pocieszenie) czymś typowym dla chrześcijaństwa. Oczywiście łatwo to zestawić z pierwszym z brzegu przykładem, jaki przychodzi na myśl, czyli paleniem czarownic. Powiedzmy wprost: gdyby nie upatrywanie w wiedźmach tajemnych złych sił i szatańskich mocy, co zwykle zaczynało się od płomiennych kazań chrześcijańskich kaznodziejów, nie byłoby potem wyroków świeckich sądów skazujących różnej maści odmieńców na ogniste męki. Choć sam wyrok ogłaszała i wykonywała władza świecka, od średniowiecza do końca XVIII wieku stał za tym autorytet władzy duchowej, czyli Kościoła.
Podobnie było z książkami: choć to chrześcijaństwu zawdzięczamy ocalenie najwybitniejszych dzieł i dorobku literackiego starożytności, to jednak Indeks Ksiąg Zakazanych i spektakularne palenie książek uznawanych za nieprawomyślne albo podważające kościelną doktrynę rzuciło się długim cieniem na historię Kościoła.
Kościół (zwłaszcza katolicki) nie był ani pierwszą, ani ostatnią instytucją. Nieprawomyślne, a zwłaszcza wywrotowe treści raziły cesarzy zarówno w starożytnych Chinach, jak i Rzymie, a - co ciekawe – do największej furii doprowadzały władców właśnie te dzieła, które proponowały zmiany w sprawach politycznych i religijnych. Dlatego, kiedy pierwszy historyczny chiński cesarz Czeng nakazał oczyścić kraj z bałamutnych treści, jego urzędnicy wydali nakaz dostarczenia ówczesnym władzom pism, aby je spalić.
Tak w okolicach 221 roku p.n.e. zaczęła się ta niechlubna historia, której kolejne rozdziały mieli dopisywać rzymscy władcy (od Augusta przez Dioklecjana po Konstantyna Wielkiego), już zupełnie nie ukrywając, że chodzi im głównie o idee religijne i wykluczenie politycznej konkurencji. Kolejne stulecia przynosiły stosowanie podobnych reguł wobec każdego, kto myślał inaczej – kalif Omar paląc Bibliotekę Aleksandryjską wyszedł z założenia, że jeśli coś jest prawdą, to na pewno jest w Koranie, a jeśli nią nie jest, nie ma potrzeby, żeby gdziekolwiek było zapisane. Z kolei jeden z największych średniowiecznych kaznodziejów Savonarola wysyłał do bogatych florenckich domów swoich popleczników, aby zabierali kosztowne ubrania i wyposażenie mieszkań, które potem były publicznie palone jako forma oczyszczenia ich właścicieli z "marności tego świata".
Ale wróćmy do książek – wynalazek druku spowodował, że wszelkie herezje i obrazoburcze myśli mogły znacznie szybciej docierać do potencjalnie zainteresowanych, dlatego na stosach, gdzie swój ziemski żywot zakończyli Giordano Bruno czy nasz Kazimierz Łyszczyński, zanim dokonano egzekucji, palono napisane przez nich traktaty jako sprzeciwiające się "prawdziwej wierze" i "świętemu porządkowi". W przypadku naszego rodzimego "naczelnego heretyka I Rzeczpospolitej" wręcz zaznaczono, że razem z końcem jego żywota zniknie w ogniu bałamutne twierdzenie, jakoby Bóg nie istniał (a właśnie taki tytuł -"O nieistnieniu Boga" - nosiło napisane przez niego dzieło).
Egzekucje i spalenie ksiąg wykonywał zwykle ten sam człowiek, co miało podkreślić swoistą jedność między skazańcem i wytworem jej myśli. Czasy reformacji i kontrreformacji nie były pod tym względem spokojniejsze – palono zarówno katolickie księgi w zreformowanej Anglii, jak i protestanckie traktaty w katolickiej Hiszpanii, a ich autorów lub właścicieli w najlepszym przypadku wypędzano z kraju.
Najpierw palą książki, potem ludzi
Nie wiem, czy niemiecki poeta Heinrich Heine miał tego świadomość, kiedy po spaleniu książek niezgodnych z "duchem niemieckim" (a takim właśnie efektem specjalnym zakończył się zjazd studencki w Wartburgu w 1817 roku) wypowiedział najsłynniejsze swoje słowa: "gdzie się pali książki, dojdzie w końcu do palenia ludzi". Historia znała już takie przypadki, ale dziś najbardziej kojarzymy je z dramatycznymi wydarzeniami z ojczyzny Heinego przeszło sto lat później.
To właśnie niemieccy studenci w 1933 roku rozpoczęli akcję niszczenia "nieprawomyślnych" książek zagrażających czystości przekazu myśli Fuehrera. Na stosach płonęły dzieła autorów żydowskich, z dymem poszła literatura pisana przez niemieckich pacyfistów, ale także klasyczne traktaty z zakresu liberalizmu, demokracji i dzieła religijne. Ich autorzy, jeśli nie zdążyli wyemigrować, zapełnili w kolejnych latach więzienia i obozy koncentracyjne, a dzień 10 maja 1933 roku, kiedy to w 20 niemieckich miastach aktywiści w brunatnych koszulach palili na stosach książki uznane za zakazane, przeszedł do historii jako dzień hańby. Na krematoria palące ludzi nie trzeba było długo czekać.
Nie lepiej było na Wschodzie. Stalin nakazywał mielenie dzieł, które nie popierały bolszewickiego porządku, a te najcenniejsze (dzięki Bogu!) sprzedawał za granicę. Autorów nie czekały krematoria, ale lasy Syberii i katorga w gułagach. Fizyczne niszczenie książek i innych wytworów ludzkiej kultury towarzyszyło każdej "rewolucji kulturalnej" (jak w Chinach za Mao Zedonga) czy oczyszczaniu narodowej tożsamości (jak to robił Slobodan Milosević na Bałkanach czy Saddam Husajn w Iraku).
Najbardziej jednak musi boleć każdy fakt likwidacji wytworu ludzkiej myśli, który jest dokonywany w oparciu o przesłanki religijne, najczęściej opacznie pojęte. Doskonale pamiętamy, jak filmiki z unicestwiania wszystkiego, czego nie uznaje islam, ochoczo zapełniały sieć nie tylko na stronach bojowników spod czarnego sztandaru ISIS. Zawsze przy wtórze rytualnych śpiewów i okrzykach wychwalających wielkość Allaha. Bojownicy ISIS, świadomie czy nie, naśladowali hitlerowców także i w tym, że nie zatrzymywali się na barbarzyńskim niszczeniu wytworów kultury, ale dokonywali przy tym eksterminacji "niewiernej ludności", w tym chrześcijan i jazydów.
Ten rejestr "zbrodni na książkach" ma wspólny mianownik – przekonanie, że fizyczne zniszczenie dzieła unicestwi siłę argumentów czy treści w niej zawartych. Trudniej o bardziej pogańskie rozumienie roli, jaką kultura i tradycja niematerialna pełni w naszym życiu.
Oczyszczenie gdańskich głów
"Oczyszczenie" domów i głów uczestników "ognistych" gdańskich rekolekcji stało za przedsięwzięciem zakończonym niemal światowym skandalem. Ksiądz Rafał Jarosiewicz, znany do tej pory z działalności niestandardowej, ale nastawionej na tzw. nową ewangelizację, postanowił pójść o krok dalej – naopowiadał o poukrywanych na kartach Harry’ego Pottera tajemnicach, o świecie magicznych zaklęć i złych mocy zamkniętych w figurkach słonia przywiezionego z Indii czy maskotce Hello Kitty umieszczonej na parasolu. Ostateczne wezwanie do zrobienia porządku było tylko dopełnieniem całości. I tu dochodzimy do clou sprawy – rekolekcje zamiast służyć pogłębieniu życia duchowego przekształciły się w spektakl budzący lęki i strachy, które mają nas otoczyć i zniewolić swoją tajną mocą.
Ksiądz Rafał ponoć "chciał dobrze" i na pewno nie chodziło mu o światową sławę. Jak tłumaczył, miał pobudzić do myślenia i oczyszczenia najpierw domów, a potem głów z tego, co jest niezgodne z Ewangelią. Akcja miała być ewangelizacją, a stała się przykładem antyewangelizacji i barbarzyństwa. W najlepszym przypadku można się tłumaczyć głupotą, która nas, polskich katolików, zwyczajnie ośmiesza i kompromituje (polecam znakomity komentarz Szymona Hołowni). W najgorszym - to przykład życia w obsesji "złych mocy" i czyhającego za każdym rogiem diabła, raz przybierającego wizerunek afrykańskiej maski, kiedy indziej kryjącego się w figurce Buddy czy nawet przedmiotów odwołujących się do sfery popkultury.
Na dodatek ów "katolicki happening" został przeprowadzony jako swoiste dopełnienie liturgii – księża ubrani w szaty liturgiczne, po zakończonej mszy świętej (która w swej istocie jest przypomnieniem uczty, a więc znakiem miłości!), w orszaku ministrantów poszli rozprawić się ze złem, urządzając ognisko. Jak zauważa ks. prof. Andrzej Draguła, "zakładanie stroju liturgicznego do współczesnego stosu, na którym dokonuje się "palenia marności", graniczy z bluźnierstwem". Taka sakralizacja owego rytuału (procesja od ołtarza, bliskość świątyni, liturgiczne szaty) nadała mu szczególnego znaczenia i wobec uczestników owych rekolekcji uczyniła zeń swoisty akt wiary – oto ogień pochłonie wszelkie zło, jakie do tej pory dotykało każdego z nich. Pewnie takie było założenie, ale zarówno katoliccy teologowie, jak i sam prymas Polski, abp Wojciech Polak, wprost napisali, że to zdarzenie "gorszące", a nawet obrazoburcze! Sam pomysłodawca przepraszając był nieco bardziej wstrzemięźliwy w autoocenie - fakt spalenia książek i innych przedmiotów uznał za "niefortunny". Czyli palił, ale się nie cieszył.
Tłem tego wydarzenia (działo się to przecież podczas parafialnych rekolekcji) nie jest tylko zamiłowanie części polskiego duchowieństwa do "mocnych akcentów" wzmacniających przekaz wiary. To raczej przyznanie się do swoistej bezradności: nie działają nasze słowa, nie pociąga już za bardzo przykład życia, to dołożymy coś mocniejszego, niech nas zobaczą i usłyszą! Przecież hasztag "hajcujemy" przy zdjęciach z wydarzenia nie znalazł się przypadkowo, podobnie jak wpis na portalu społecznościowym pracownika biura prasowego jednej z kurii biskupich, w którym dzień po incydencie w Gdańsku zastanawiał się, "co by tu dziś spalić".
Oczywiście wszystko można obrócić w żart, ale akurat to, co się wydarzyło na gdańskich rekolekcjach, do śmiechu nie jest. Jest dowodem na postępujący analfabetyzm religijny, jakiego doświadczają księża i wierni. W tym duchu odczytałem komentarz arcybiskupa Polaka, który zauważył, iż "palenie książek objawia złudną wiarę, że usunięcie w ten spektakularny sposób złych czy szkodliwych duchowo treści, jakie – w ocenie autorów tego wydarzenia – zawierają palone książki czy przedmioty, jednocześnie uwolni ich czytelników od zainfekowania szkodliwą treścią". Przykro to stwierdzić, ale jeśli prymas Polski ma rację, to cofnęliśmy się do zabobonnego pojmowania wiary i zamykania wszystkiego w parapogańskich rytuałach.
Nie szukaj wszędzie diabła
W całej historii jest jednak coś, co nazwałbym efektem przebudzenia. Wielu duchownych, w tym kilku wybitnych katolickich teologów, uznało wydarzenie z Gdańska za przykład zwykłego barbarzyństwa i teologicznego analfabetyzmu. Ksiądz prof. Andrzej Draguła, autor książki "Bluźnierstwo. Między grzechem a przestępstwem" trafnie zauważył w swoim komentarzu na portalu Laboratorium Więzi, że "palenie książek, które miałyby być siedliskiem demonów, zdradza pogańską idolatryczną religijność". Wyjaśnijmy słowa teologa: "idolatryczna religijność" to nic innego jak współczesny rodzaj bałwochwalstwa, tak wyraźnie potępiany w Biblii. To sytuacja, w której człowiek przywiązuje nadmierną wagę do wyobrażeń materialnych i spraw doczesnych kosztem jego relacji z Bogiem! Trudniej o bardziej dosadne określenie tego, co wydarzyło się w Gdańsku! Nic więc dziwnego, że Szymon Hołownia uznał za stosowne przypomnienie kilku podstawowych prawd chrześcijańskiej wiary: "po pierwsze - nie ma żadnych bożków. Albo się wierzy w Jedynego Boga Jahwe, a całą resztę tzw. "bożków" uznaje za to, czym są - a więc po prostu kawałki drewna, metalu, papieru, albo się jest politeistą, a więc heretykiem. Kropka". Publicysta znany ze swojego autentycznego i mocnego zaangażowania religijnego uznał gdański przypadek za przejaw współczesnego pogaństwa i trudno się z nim nie zgodzić, bo przecież jeśli owe "spalone" przedmioty wcześniej ktoś trzymał w domu w przekonaniu, że mają jakąś tajemną moc, to zamiast oddawać część Bogu stawał się (świadomie czy nie, ale to już inna sprawa) co najmniej politeistą, a używając języka współczesnych Savonarolów zwykłym heretykiem i porządki powinien zacząć raczej od własnej głowy i duszy.
Egzorcyzmy na każdą okazję?
Tak się złożyło, że w Gdańsku obok ks. Rafała był także drugi duchowny, ks. Jan Kucharski, i – co za przypadek! – jest to egzorcysta gdańskiej diecezji, który przewodniczył mszy zakończonej owym sławnym ogniskiem. I znowu wyjaśnienie – egzorcyzmy w Kościele nie są jakimś "magicznym" wypędzaniem diabła, ale obrzędem liturgicznym mającym na celu uwolnienie człowieka od działania złego ducha za pomocą modlitwy. Nie można ich stosować ani na każde zawołanie, ani bez odpowiedniego i długotrwałego przygotowania i rozeznania sytuacji. Na dodatek nie każdy ksiądz może także być egzorcystą.
Skąd zatem rosnąca popularność tego zjawiska i samego obrzędu? W moim przekonaniu bierze się ona z chęci szybkiego i "cudownego" pozbycia się wszelkich problemów i duchowych trudności. To trochę tak jak z błyskawicznym odchudzaniem w ciągu weekendu. Taka swoista duchowa "dieta cud”, bardzo często oparta nie na nauce Kościoła, ale na osobistym przeświadczeniu i prywatnych objawieniach pomagających skutecznie pokonać diabła jego własną mocą.
I tu kolej na głos teologa z Uniwersytetu Śląskiego, ks. prof. Grzegorza Strzelczyka, który przed rokiem w wywiadzie dla KAI przestrzegał przed "traktowaniem diabła jako źródła teologicznego", czyli przekładając na nasze, przed odwoływaniem się i szukaniem wszędzie i przy każdej okazji szatana jako siły determinującej niemal całe ludzkie działanie.
Ksiądz prof. Andrzej Draguła analizując zdarzenie z Gdańska porównał je nieco na wyrost do tego, co w średniowiecznej Florencji robił dominikański mnich Savonarola. Widząc wszędzie i u każdego zło i grzech, wysyłał swoich uczniów, aby zmuszali mieszkańców do oddawania kosztownych ubrań i przedmiotów zbytku. Dodatkowo nakazywał golenie głów i życie w pokucie. Mówiąc krótko: lepiej wiedział, co będzie dobre dla zbawienia swoich rodaków.
Kiedy po specjalnym nabożeństwie pokutnym na głównym placu miasta ustawił wielki stos, na szczycie którego umieścił podobiznę diabła, był najszczęśliwszym człowiekiem i księdzem na świecie. Jak napisał inny znawca tematu, Tadeusz Żychiewicz – "był przekonany, że swoimi gwałtownymi kazaniami i piorunami gniewu rozkruszy ich serca ku pokucie i nawróceniu; że wizjami rozkołysze, aż zbędą się oplątań i sieci tego świata. A może więcej jeszcze: że uwolni w ich sercach spętane anioły. Chciał pomóc. O jednym tylko nie pomyślał, jednego nie wziął pod uwagę: że łatwiej jeszcze obudzić demony".
***