INDIE – Waranasi

Z siedmiu świętych miast Indii, to jest najświętsze. Stare i legendarne, oddane Siwie, wieniec odrapanych pałaców powoli obsuwających się do Gangesu, ideał pielgrzymów, raj śmierci. Waranasi-Benaros oparło się zaciekłym atakom muzułmanów, monsunom, zębowi czasu i niepamięci. Hinduizm jest tutaj żarliwszy niż kiedykolwiek i to właśnie nad brzegiem Gangesu, w tłumie, w zapamiętaniu kąpiących się ludzi, wśród spływających z wodą krowich trupów, odoru gówna i spalonego ciała, sunących powoli barek pełnych kobiet w wielobarwnych strojach można dostrzec całą jego rozmaitość”.
Jean-Claude Carrière-Alfabet zakochanego w Indiach

Waranasi, z tym miastem od pierwszego spotkania, poczułam jakby symboliczną łączność. Dzisiaj chyba rozumiem to lepiej, niż przed rokiem, kiedy stawiałam stopy na rozgrzanym przez słońce peronie. Wtedy wszytko mnie zaskakiwało, zadziwiało, a nawet wprawiało w osłupienie. A pomimo tego, byłam jakaś swobodna, spokojna i bezpieczna.

Znawcy Indii twierdzą, że w Waranasi nie ma nic ciekawego do zwiedzania, a pomimo to jest ono obowiązkowym punktem podróży, podobnie jak Agra, Tyle, że tutaj nie błyszczy Tadż Mahal, nie ma pałaców i historycznych świątyń, które zostały zburzone przez muzułmanów, a podobno było ich co najmniej tysiąc pięćset. A te, które zostały odbudowane, jak Złota Świątynia, nie są piękne i wstęp do nich mają tylko Hindusi.
Dlaczego więc miasto, które nie należy ani do najpiękniejszych, ani najspokojniejszych, ani najbogatszych przyciąga, niczym magnes?

5 lutego 2020 r.

Gigantyczny, sponiewierany i mozolny slepper z chroboczącym szczękiem kotwiczy na peronie. Zeskakuję ostrożnie na twardą, betonową posadzkę. Nie odczuwam trudów podróży, chociaż za mną trzynaście godzin w nitkowatym wagonie, poprzedzone całodzienną wyprawą do Agry.

Jest piękne i słoneczne przedpołudnie, jakieś 25 stopni C. Teraz jest końcówka sezonu “zimowego”. W Indiach występują trzy pory roku, zima, lato i pory monsunów, czyli pora deszczowa. Chociaż ze względu na ogromną powierzchnię kraju warunki klimatyczne na północy są całkowicie odmienne od tych, jakie spotyka się na południu.

Tymczasem Patrycja sprawdza, czy udało się wszystkim bezpiecznie wysiąść, co w warunkach indyjskich, wcale oczywiste nie jest. Tym bardziej, że podróżowaliśmy rozdzieleni po różnych wagonach.

Na peron lądują kolejne bagaże.
Naszą uwagę kradnie ubogi sadhu, indyjski asceta w charakterystycznym pomarańczowym stroju. Przycupnięty pomiędzy słupami, bez dyskrecji, swobodnie, a nawet zuchwale, odprawia poranną toaletę. Jest u siebie.
Teraz chcemy wytropić przewoźników, którzy przetransportują nas do hotelu. A jednocześnie musimy zachować czujność, by nie wpaść w ręce oszustów, którzy wykorzystują każdą okazję, by zarobić. Wreszcie pojawiają się jacyś ludzie, ale po krótkiej rozmowie Patrycja ich odprawia. Dzwoni do hotelu i dostaje zapewnienie, że przewoźnicy są na dworcu. Tyle, że jakoś nikt się nami nie interesuje. Wkrótce wracają odesłani wcześniej Panowie. Nie byli to naciągacze, tym razem zawiodła komunikacja, a raczej jej brak, mężczyźni nie rozmawiali po angielsku.

Przed dworcem wielobarwna kolejka Hindusów ustawiła się po tuk-tuki. Rzucamy ku sobie niedyskretne, ciekawskie spojrzenia. Jesteśmy dla siebie na równi egzotyczni. A mnie przepełnia nieoczekiwanie serdeczność i ekscytacja.

Nie czuję nawet ciężaru plecaka, który mierzy tyle, co ja. Nie irytuje mnie już dźwięk klaksonów, który podobnie jak w Delhi, nie milknie nawet na sekundę. Nie stresuje mnie też brawurowa jazda, chociaż ani bezpieczna, ani wygodna. Mam w sobie lekkość, beztroskę i zaufanie. Uliczną atmosferę chłonę całą sobą. Robię zdjęcia, filmuję i akceptuję bezkrytycznie cały ten zgiełk, otoczenie i przestrzeń, w której się zanurzam.

Droga do hotelu jest przedziwna i fascynująca. Po kilku minutach zatrzymujemy się przed kilkupiętrowym budynkiem. Okaże się on gościnnym, swobodnym, miejscem, przypominającym z grubsza studencki motel. Piętrowe łózka, toalety na korytarzach, patio na ostatnim piętrze. Czysto, przyjemnie. Obsługa troskliwa, serdeczna, pomocna.
Spędzimy tutaj kilka dni naszpikowanych mozaiką pełnowymiarowych emocji. Odkryjemy osobliwe miejsca, będziemy świadkami zawrotnych wydarzeń i niebanalnych zjawisk.

Bo tylko tutaj śmierć jest na wyciągnięcie ręki. Nic jej nie zasłania, nie ukrywa, nie opłakuje. Śmierć tutaj ma swoje przywileje i mieszka w napowietrznych, gigantycznych krematoriach. Śmierć jest rzeczywista i siedzi bezpieczna obok życia. Bo życie tutaj toczy się w cieniu śmierci, wyczekując pielgrzymów, ciągnących z odległych miejsc, którzy przybywają w nadziei, że raz na zawsze uwolnią się od SANSARY, przymusu bezustannego rodzenia się na nowo.

Tylko tutaj doświadczysz wycieczki barką po wodach Świętego Gangesu, oglądając zniszczone pałace i obserwując z oddali Ghaty.

Tutaj zatopisz się w karuzeli przeżyć, emocji i wrażeń.
Bo jak ogarnąć doznanie, kiedy wpadasz pomiędzy tragarzy, pędem lecących do rzeki z zawiniętym w płótno ciałem zmarłego? A co, kiedy znajdziesz się pomiędzy natrętnie nawołującymi żebrakami lub zagorzałymi w swej profesji kupcami? Albo, kiedy porywa Cię tłum-rzeka i bezradnie dryfujesz na jego falach.
Bujasz w te i we w te, a krajobrazy wewnętrznych uczuć przepływają od stóp do głów, raz po raz przyspieszając lub zwalniając bicie Twojego serca.

A wieczorem ulice cichną, ruch zastyga, ciemna kotara spowija zakurzone zakamarki. Błądząc wąziutkimi uliczkami, łatwiej możesz wdepnąć w świeżutki krowi placek lub na błotnistej drodze musisz przylgnąć do ściany, żeby ominąć stojącą na środku krowę.
I na tej samej ulicy kupisz najpiękniejsze jedwabie na świecie. I na tej samej ulicy spotkasz szczere, serdeczne i życzliwe twarze, w większości pogodne i uśmiechnięte. I na tej samej ulicy zobaczysz oczy smutne i zamyślone, poważne i zatroskane, przygasłe i zalęknione.


Słońce nad Gangesem ma swoje codzienne święto. Rano i wieczorem nad rzeką odbywa się rytuał religijny, który ma odpłacić i uszanować Gangę. Codzienna ceremonia Ganga Aarti przyciąga setki, a nawet tysiące wiernych i turystów.


Poranek nad Gangesem, na skraju leniwie przeciągającego się miasta, ma swój wyjątkowy rytm. Ludzie w kilkuosobowych grupkach gromadzą się na brzegu, rozbierają, układają ubrania na zacumowanych barkach albo na brzegu i schodzą do wody. Obmywają ciało w swojej świętej rzece, a potem ubierają się, czeszą i gawędzą. Wszystko to w jakieś mistycznej esencji. Przy akompaniamencie metrum, równowagi i symetrii. Nawet zapierający dech w piersi widok, wynurzającego się na horyzoncie słońca, nie robi już na nich wrażenia. Ten spektakl to ich codzienność.

A my jesteśmy tu również po to, żeby doświadczyć otwartej praktyki jogi. Kilka metrów od linii brzegowej Gangi codziennie, tuż po ceremonii powitania słońca, rozwija się czerwony, zakurzony dywan. Teraz wystarczy poszukać skrawka i zająć miejsce. Guru poprowadzi cykl prostych, ale uwalniających od napięć i aktywizujących asan, ze śmiechem, gimnastyką języka i porykiwaniem włącznie.
Po tak solidnej dawce energii nasze ciała i umysły są gotowe, by kontynuować indyjską przygodę.

8 lutego 2020r.
Wczesnym rankiem tuk-tukami udajemy się na dworzec. Żegnamy sympatyczny motel i jego życzliwą obsługę. Noc była pełna wrażeń, większość z nas borykała się z problemami żołądkowymi. Podejrzewamy, że to skutki picia miejskiej wody.
Ale nie to jest najtrudniejsze. Osobiście odnoszę wrażenie, że wyjeżdżam z tobołkiem pytajników. Nie rozumiem tych odczuć, nie umiem o nich opowiedzieć. Może zostawiam jakieś niezałatwione sprawy, dla których odwiedziłam to Miasto? Nie wiem, czy kiedyś uda mi się rozsupłać ten kłębuszek emocji, które zaplątały się w ciasny supełek.  

Do zobaczenia w Bodh Gaji

3 wzmianki “INDIE – Waranasi

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *